Inspirowani wiosną

Inspirowani wiosną

Z całym niesionym przez siebie optymizmem w pierwszy dzień wiosny wybrzmiało „The Colour of Spring”, a za nim reszta dyskografii Talk Talk. Byle zdążyć ze wszystkim przed północą mimo 500 km wciśniętych między kruchy tenor Joy be written upon the earth a filigranowy falset Hear it in my spirit. Ostatecznie udało się nawet co nieco zarepetować.

*

Niespełna dwa tygodnie temu 33 muzyków wyznało zbiorowo miłość Radiohead, wymieniając swoje ukochane utwory grupy wraz z uzasadnieniami. Co ciekawe, nadspodziewanie często padały tytuły spoza supertandemu „OK Computer”/„Kid A”.

Ed Droste z Grizzly Bear odnalazł u Yorke’a ukojenie. Merrill Garbus z tUnE-yArDs światem własnych dźwięków zespół otworzył uszy na wszechświat dźwięków wszelakich. Robin Pecknold z Fleet Foxes zszedł w swym zachwycie do mikroskali. W skali makro o jakości piosenek, brzmieniu gitar i „niesamowitym śpiewie” krótko pisze J Mascis z Dinosaur Jr. Skrillexa zaciekawili teledyskiem. Dla Wayne’a Coyne’a z The Flaming Lips byli cool.

Jeśli wśród słuchaczy Radiohead „każdy znajdzie coś dla siebie”, bo to między innymi w recenzjach ich płyt zarzynano tę nie tak głupią przecież puentę, to w gronie grającym każdy potrafił coś innego dla siebie ukraść. A niektórych Brytyjczycy do złodziejstwa (nazywanego także muzykowaniem) w ogóle skłonili.

Nagrali osiem płyt. Ile zainspirowali?

*

Talk Talk wydali płyt pięć, w tym trzy doniosłe, więc pod względem płodności (zainspirowane a nagrane) wypadają pewnie nie gorzej niż młodsi koledzy z Oksfordu, którzy zaczynali nagrywać dokładnie wtedy, gdy londyńczycy kończyli. Zaryzykuję, że wypadają wręcz nieporównywalnie lepiej, bo i dorobek Radiohead idzie częściowo na ich konto – nawet jeśli przez pośredników.

W wydanej dwa i pół roku temu książce „Spirit of Talk Talk” hołd Hollisowi i jego kompanii składa ponad sto osób. Od Roberta Planta, Richarda Wrighta i Alana Wildera po Richarda Barbieriego z Japan i Porcupine Tree, Jamesa Lavelle’a z UNKLE, Seana Careya z Bon Iver, Steve’a Hogartha z Marillion, Guya Garveya z Elbow, Reinego Fiske z Dungen, Grahama Suttona z Bark Psychosis, Tima Bownessa z no-man i jednego z dźwiękowców Sigur Rós.

Zastanawiam się czasem, jak się żyje ze świadomością autorstwa czegoś tak niebywale pięknego, jak dyskografia Talk Talk. Odpowiedź poniekąd znamy: jest nią siedemnastoletnie już milczenie Hollisa. Tyle że na tych trzech, pięciu płytach scheda grupy dopiero się zaczyna. Led Zeppelin, Pink Floyd i Depeche Mode bez Talk Talk by sobie poradzili. Ale pozostali wymienieni?

Półtora tysiąca wyników daje wyszukiwanie samej tylko frazy inspired by talk talk.

*

Drzewa z okładek „Spirit of Eden” i „Laughing Stock”, w których koronach gnieżdżą się przedziwne ptaki i inne stworzenia, okazały się prorocze. Nawet gdy po płyty Talk Talk sięga się raz do roku, to przecież po to, by uświadomić sobie, że słucha się ich codziennie.

Tak też najstarsza tradycja Ziemi Niczyjej, rozpoczęta w 2009 roku i podtrzymywana w 2010, 2011, 2012 i 2013 roku, w ubiegłym pauzowała tylko pozornie. Może i ptaki rozpierzchły się nieco, a w ich miejsce gałęzie obsiadły pszczoły, ale drzewo to samo.

Fine.

 




10 komentarzy

  1. […] Na mój ulubiony, coroczny artykuł oczywiście się doczekałem, choć w całości przeczytany został dopiero dzień później. Naszła mnie po nim taka […]

  2. szary czytelnik pisze:

    Stara dobra Ziemia Niczyja, dzięki!

  3. fripper pisze:

    A więc Ty tak jednodniowo załatwiasz sprawę z Talk Talk. U mnie to jednak jakiś czas trwa zazwyczaj.

    „Zaryzykuję, że wypadają wręcz nieporównywalnie lepiej, bo i dorobek Radiohead idzie częściowo na ich konto – nawet jeśli przez pośredników.”

    Absolutnie tak. Gdyby dorobek Radiohead skończył się na „Amnesiac”, to kariery obu zespołów byłyby bardzo porównywalne pod wieloma względami. Choć nawet wtedy uważałbym, że Talk Talk zawędrowali w rejony, w które mało komu udało się dostać. Jednak to zespół o kilka „oczek” wybitniejszy od Radiohead (przy całym szacunku).

    Szkoda może, że rozwój Sylviana nie był tak spektakularnie skondensowany. Chociaż dzięki temu więcej muzyki do słuchania.

  4. Mariusz Herma pisze:

    Do „starych” płyt w ogóle mało wracałem w ostatnim roku, co traktuję raczej jako pozytywny sygnał (zachłyśnięcia się nowymi odkryciami). Ale dobrze tak czasem wyjąć sobie kilka płyt jednego wykonawcy i słuchać jedna po drugiej.

    Bo lektura tamtego artykułu o Radiohead przypomniała mi o jeszcze jednej rzeczy charakterystycznej i dla Talk Talk, i dla Radiohead, w ogóle czterech dekad muzyki „albumowej” – tej wieloletniej podróży, w jaką najlepsi wykonawcy zabierali słuchaczy i samych siebie. Widać to w komentarzach artystów-fanów Radiohead, że rozwijali się muzycznie razem z zespołem.

    Maratończycy wciąż się zdarzają, ale jakby coraz mniej ich, i coraz trudniej lojalnie za nimi podążać, gdy pomiędzy jedną a drugą płytą tyle się dzieje – muzycznie, technologicznie, także w zakresie narracji okołomuzycznej.

  5. fripper pisze:

    To prawda, dokładnie nad tym samym się niedawno zastanawiałem. Akurat tego jest mi bardzo szkoda, jeśli chodzi o współczesność, bo i lubię przywiązywać się do wykonawców, i lubię z nimi obywać te „podróże”. Nie mam wrażenia, że „albumowość” jakoś jest w odwrocie, nawet wręcz przeciwnie, ale „maratończycy” już tak. Zastanawiam się, na ile jest tak z powodu samych wykonawców, a na ile z powodu wytworzonego w ubiegłej dekadzie klimatu hajpu na nowych i świeżych, gdzie wszyscy z więcej niż dwiema płytami na koncie traktowani są co najmniej podejrzliwie. Nawet w mainstreamie są jednak wyjątki: Kanye, może Kendrick, no i Arcade Fire. Ty chyba nie przepadasz za ostatnimi – moim zdaniem są coraz lepsi, a „Reflektor” nie tylko jest moją ulubioną płyta, ale wręcz jedyną, którą kupuję od początku do końca.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Też pomyślałem o Kendricku, dotąd idealnie wpisuje się w długodystansowca – podobnie jak goszczący u niego Flying Lotus. I takich ludzi wciąż nie brakuje, ale są – podobnie jak my – rozproszeni. Zakładają równoległe projekty, mnożą featuringi i remiksy. Dawniej pomiędzy premierami oficjalnych albumów studyjnych nie słyszało się od ulubionego muzyka ani jednego nowego (zbędnego?) dźwięku. Z kolei my między jedną a drugą płytą poznajemy kilkuset nowych wykonawców oraz kilka nowych gatunków. Stąd po obu stronach trudniej o ten przejrzysty, liniowy rozwój.

    Co jak zwykle – niekoniecznie jest złe, inne.

  7. koko pisze:

    dawno tego nie robiłem, chyba kilka lat : słuchałem znów ok computer . nie wiem jak to opisać … idę do samochodu z płytami Radiohead

  8. fantalktalk pisze:

    czy książka o zespole Talk Talk będzie dostępna w Polsce,chętnie bym ją kupiła i poczytała.

  9. Mariusz Herma pisze:

    Chyba warto skorzystać z Amazonu.

Dodaj komentarz