lipiec 2015

Młodzi z Łodzi

Młodzi z Łodzi

Setki młodych dziewczyn czy chłopaków na co dzień pracujących w warzywniaku czy na stoisku z rybami w hipermarkecie, uczniowie zawodówek albo bezrobotni. Trzeba zauważyć, że ta muzyka zatraciła wówczas jakikolwiek element wywrotowy. Scena klubowa przyciągnęła «normalnych ludzi».

Wśród nich byli też kibice dwóch wrogich klubów, ŁKS-u i Widzewa. Gdy wchodzili do klubów, zdejmowali barwy, brali piguły i bawili się całą noc. Sielanka nie trwała długo, przemoc i szemrane interesy dość szybko przeniknęły do klubów.

Ze znakomitego tekstu Jakuba Bożka o łódzkiej scenie.

Fine.


Jak się pozbyć muzyki

Jak się pozbyć muzyki

Do kolegów kolekcjonerów mi daleko, ale dorobiłem się kiedyś czterocyfrowej liczby płyt, które zajmowały większość dostępnych półek, szafek, szuflad i pudło kanapy. By potem zacząć się ich na różne sposoby pozbywać, co przyspieszyła przeprowadzka.

O losie poszczególnych albumów decydowało pytanie tyleż proste, co bezwzględne. Czy sięgnąłem po daną płytę w ciągu ostatniego roku? Jeśli nie, to czas się rozstać. Nawet jeśli wydaje mi się, że może kiedyś w szczególnych okolicznościach najdzie mnie ochota, by do tej czy owej płyty z młodości wrócić. W rezultacie trzymam dziś mniej niż 10% dawnej kolekcji.

O czym przypomniała mi Marie Kondo, 30-letnia Japonka, której nauki opierają się na pytaniu równie prostym – i jeszcze bardziej skutecznym. Co docenili czytelnicy, bo jej kompaktowy podręcznik odgracania mieszkań i domów z planowanego nakładu 10 tys. egzemplarzy (w języku angielskim) podniesiono już do dwóch milionów. (Plus milion w ojczyźnie).

Owo rozbrajające kryterium, któremu Kondo zawdzięcza sukces, brzmi: Czy dana książka, ciuch, prezent cię tokimeku? Czyli czy cieszy twoje serce. Jeśli nie, to podziękuj danej rzeczy za wyświadczone ci usługi i odeślij ją do lepszego właściciela, który bardziej ją doceni.

Według tradycyjnych japońskich wierzeń przedmioty po 90 dniach używania zaczynają żyć swoim życiem, nabierają własnego ducha. Przez to, że ludzie z nich korzystają, gromadzi się w nich pewna siła. I zaczynają odpowiadać człowiekowi jak stworzenia żywe.

Wśród czterech tysięcy komentarzy na Amazonie przewija się zachwyt, zdziwienie, wkurzenie personifikacją skarpet czy biżuterii. Ale akurat do płyt pasuje ona znakomicie. W dusza, swoista osobowość płyt to jeden z argumentów za ratowaniem fizycznego nośnika muzycznego. „Do empetrójki nie da się przywiązać”. A co dopiero do streamu.

Gdyby ktoś potrzebował odchudzić dysk, półkę z płytami albo inne kolekcje, więcej o metodzie KonMari piszę w Polityce. (Tekst dostępny jest w całości w ramach miesięcznej porcji gratisów). Mnie od razu przekonała argumentem, który już wcześniej miałem okazję zweryfikować: za żadną oddaną rzeczą nie zatęsknisz.

PS Opublikowałem ten wpis tuż przed tym, jak Soundcloud padł. Więc może szczególnie uzależnieni powinni poczekać z tym wyrzucaniem płyt/mp3 jeszcze rok lub dwa.

Fine.


NOON

NOON

Opowiedział nam krótko o genezie „Den Gard”, które bardzo spodobało się naszym bihajpowym kolegom ze świata.

Ostatnimi czasy kontaktowałem się też z Francją folkową i niezalową, elektronicznym Kazachstanem, alternatywną Jordanią, czarnawymi Filipinami i prześliczną Hiszpanią.

Szczególną frajdę sprawia docieranie do artystów, których o wywiady nie proszą jeszcze nawet lokalsi, a konto na fejsie zakładają po naszym pytaniu, czy posiadają takowe.

Fine.


Przepis na festiwale

Przepis na festiwale

W dyskusjach po wypowiedzi Mikołaja Ziółkowskiego na temat niechęci Ministerstwa Kultury do festiwalu Open’er najbardziej zaciekawił mnie oczywiście wątek relacji pomiędzy wykonawcami spraszanymi przez nasze imprezy z kraju i ze świata.

Bartek Chaciński w proponuje, by pieniądze polskich podatników wspierały polską muzykę. Za pośrednictwem festiwali, które odpowiednio wiele miejsca i honorariów oddadzą rodzimym wykonawcom:

Ale nie na zasadzie dowolności, tylko w taki sposób, by gwarantować, że np. nie mogą dostać gaży niższej niż połowa średniego honorarium zachodniego artysty na tym samym festiwalu. Albo przynajmniej jedna trzecia – ministerstwo otrzymuje do wglądu dokumentację finansową imprez i ma wiedzę o stopniu tych dysproporcji.

(…)

A jeśli to zbyt skomplikowane i przerasta realne możliwości urzędników tworzących zasady programów, zastosujmy świętą zasadę ze stacji radiowych, gdzie mamy obowiązek grania 30 procent polskich piosenek – i dotujmy festiwale po warunkiem, że przynajmniej jedna trzecia pieniędzy, albo i połowa pójdzie na honoraria polskich wykonawców.

Ten pierwszy spodobałby się zapewne polskim wykonawcom. Bo jak wiemy, goście zagraniczni – nawet niby alternatywni – zarabiają u nas krocie. Ułamek honorarium przypadającego u nas przeciętnej garażowej kapeli z Chicago zapewniłby byt (zbyt?) godny nawet wymagającemu wykonawcy znad Wisły.

Drugie rozwiązanie ucieszyłoby słuchaczy, przynajmniej tych patriotycznych. Rezerwowanie sztywnej części honorariów dla rodzimych artystów przy ich obecnych zarobkach zmusiłoby organizatorów do tego, by tworzyli specjalne sceny dla naszych muzyków – ewentualnie rozpoczynali koncertowanie od rana. Inaczej w programie nie zmieściliby się wszyscy ci, na których z ustawowego obowiązku należałoby wydać te kilkaset tysięcy złotych.

*

Zrozumiała wydaje się troska o to, by pieniądze polskiego podatnika trafiały do polskich artystów, a nie wypełniały kiesy bogatych gwiazd zachodnich (i przy okazji organizatorów komercyjnego festiwalu). Choć od razu pojawia się wątpliwość, czy w tym akurat programie ministerstwu chodzi o wspieranie lokalnych twórców, czy raczej lokalnych imprez – z niekoniecznie lokalnym repertuarem. Wiele z nich ze Skrzyżowaniem Kultur na czele z założenia bazuje na egzotyce.

Mnie bardziej jednak zastanawia, czy na obecnym etapie rozwoju naszej sceny trzeba jeszcze zachęcać festiwale, by odpowiednią uwagę poświęcały polskim wykonawcom. Tak wygląda program tegorocznego Off Festivalu, gdy przyjrzeć się pochodzeniu artystów:

Mimo jednoznacznie amerykańskiego przechyłu Off-u, na początku sierpnia w Katowicach wystąpią aż 33 wykonawcy z Polski na 80 zaproszonych. To nie tylko więcej niż import z umiłowanych Stanów (24). Ale prawie tyle samo, co z całego kręgu anglosaskiego – bo jeszcze Wielka Brytania (8), Australia (2), Kanada (2) i Irlandia (1).

Jakkolwiek absurdalna wydawać się może (albo i nie) anglosaska nadreprezentacja na Off-ie, czy też zwyczajnie nudna jak na te ciekawe wszelkich krajów i krain czasy, wypada pamiętać, że na amerykańskim rocku Off wyrósł. Stąd jego program odpowiada muzycznej geografii Pitchforka. I wręcz za sukces uznałbym zaproszenie trzech wykonawców z Afryki (Mali, Kenia, Etiopia) oraz dwóch z Azji (Japonia plus, ekhem, Rosja reprezentowana przez Huun-Huur-Tu).

Trudno za to zrozumieć to, dlaczego z terenów bezpośrednio sąsiadujących z Polską przyjedzie do nas… w zasadzie nikt. Bo berlińskie King Khan & The Shrines to skład międzynarodowy. A z całej Europy kontynentalnej Off zaprosił zaledwie pięciu wykonawców (2 x Dania, Francja, Norwegia, Portugalia). I to wydaje się znacznie smutniejsze niż chociażby brak Ameryki Łacińskiej, ale o tym za chwilę.

Spójrzmy tymczasem na preferencje Mikołaja Ziółkowskiego:

Gdynię Polacy zdominowali jeszcze bardziej, bo obstawiliśmy aż 35 z 86 koncertów. W przeciwieństwie do Katowic równoważą się za to wpływy brytyjskie (16) i amerykańskie (13). Z kręgu anglosaskiego mamy jeszcze Irlandię (2), Australię (2) i Kanadę (1), a spoza tego towarzystwa… prawie nic.

Trzy zaproszenia wysłano wprawdzie do Szwedów, niezorientowani pewnie uznają ich jednak za Londyńczyków. Cieszy symboliczna obecność Ukrainy czy Rumunii, ale już nie bardzo pojedyncze zaproszenie wysłane do Afryki, skoro trafiło do Die Antwoord. Nie bez powodu więc dziennikarze z Zachodu po wizycie na Open’erze piszą głównie o wykonawcach z Zachodu.

Według powyższych statystyk powinni w pierwszej kolejności o Polakach, ale pozostaje jeszcze kwestia pozycjonowania. Niemniej i z roku na rok także z porami występów jest coraz lepiej. Więc może dodatkowej stymulacji tutaj jednak nie potrzebujemy. Przydałaby się za to inna.

*

W rozmaitych dziedzinach Polska od lat pozycjonuje się na reprezentanta regionu. Chcemy uchodzić za pomost pomiędzy demokratycznym Zachodem a postsowieckim Wschodem, stateczną Północą a gorącym Południem.

Także w muzyce chyba moglibyśmy, a na pewno chcielibyśmy – wystarczy posłuchać panelistów targów Co Jest Grane – łączyć na własnym terenie nasze różnorodne sąsiedztwa bliższe i dalsze. Ale jak widać po powyższych kręgach reprezentujących dwa (na różny sposób) najważniejsze polskie festiwale, w ogóle nie mamy na to ochoty.

Katowice od Nowego Jorku dzieli 7000 km. A od Pragi, Bratysławy, Wiednia? 300 km. Nikt jednak stamtąd nie przyjechał. Gdynia wydaje się idealnym miejscem wypadowym do kwitnących krajów Bałtyckich i dojrzałej Skandynawii, do Berlina czy Kopenhagi, na egzotyczną Białoruś (i Ruś) także blisko. A jednak za daleko.

Żaden z polskich festiwali nie musi oczywiście podzielać ambicji polityków czy dziennikarzy. Ale wydaje się to marnowaniem szansy. Skoro już nasza przeklęta geografia raz okazuje się sprzymierzeńcem, wypadałoby skorzystać. Tym bardziej że pewna reorientacja zwyczajnie by się wszystkim opłaciła:

  • festiwalowi – bo zaproszenie najlepszej w sezonie kapeli z Czech i tak będzie tańsze niż ściąganie przebrzmiałych drugoligowych garażowców z Chicago, a przy okazji zainteresuje imprezą sąsiedzką publiczność i tamtejsze media
  • artystom – bo w branży działa zasada wzajemności. Wy się nami interesujecie, my interesujemy się wami; dziś wy zapraszacie, jutro my
  • publiczności – bo festiwale niebywale zyskałyby na różnorodności bez podnoszenia cen biletów, a poziom muzyki – jestem przekonany – byłby wyższy

A tak pozostaje z żalem spoglądać na takie regionalne huby jak słoweński MENT czy estoński Tallin Music Week, który mimo nikłego potencjału lokalnej sceny i geograficznego ograniczenia zainteresowań wyrasta na stolicę muzyczną regionu. Nawet konkurujące z Open’erem Colours of Ostrava oprócz zadbania o podobne (St. Vincent) i większe (Björk) gwiazdy zachodnie zdołało zaprosić pięciu wykonawców z sąsiedniej Polski.

Jeszcze do niedawna kapele brytyjskie czy amerykańskie wydawały się bliższe polskiemu niezalowi niż nasze własne, w ostatniej dekadzie ulegliśmy jednak zasłużonej modzie na granie krajowe. Może w następnej granie czeskie czy estońskie przestanie być dla nas bardziej egzotyczne niż to z RPA. I może na to właśnie wypadałoby wydać trochę ministerialnych funduszy.

Na zdjęciu czeska Mucha.

Fine.

 



Dwie sceny

Dwie sceny

Przywoływana tu niedawno sekcja muzyczno-eksportowa Instytutu Adama Mickiewicza opowiedziała ostatnio trochę więcej o swoich poczynaniach. Przy okazji tłumaczą, czym menedżer różni się od agenta, bookera, promotora i PR-owca.

Sprzeczne czasem głosy członków załogi pokazują pewien paradoks polskiej sceny. Zbyt małej, by zaspokoić ambicje i napełnić żołądki większości wykonawców. Zbyt dużej, by domyślną orientacją rozpoczynających karierę była zagranica. Ani Wyspy Brytyjskie, ani wyspa Islandia.

Średniactwo ma swoje zalety. Brak poważnych perspektyw zarobkowych chroni debiutantów przed pokusą targetowania propozycji partyturowej pod rynek. Rynku jakby nie ma (inaczej niż na Wyspach). Z drugiej strony nie jest tak, że nie ma gdzie grać. Da się pojechać w trasę koncertową po Polsce i nie będą to dwa kluby na krzyż (jak na Islandii).

Mówi Michał Hajduk:

W tak zwanym niezalu, muzyce niezależnej wszystko opiera się na pasji i miłości do muzyki. Tam nie ma pieniędzy, bo w pewnym obszarze muzyki nie da się na niej zarabiać. Jeśli rozpatrujesz scenę eksperymentalną, improwizowaną, nawet jazzową – to są wszystko raczej pasjonaci niż biznesmeni. Im dalej w stronę komercji, tym mniej pasji i więcej pieniędzy.

To polskie „pomiędzy”, szczególnie przy stałym wzroście zamożności społeczeństwa i konsumpcji (pop)kulturalnej, daje nam zatem pewną szansę na wypracowanie kompromisu pomiędzy pasją a pieniądzem. I ten kompromis może okazać się – już się okazuje? – owocny.

Może być też pułapką, co wydaje się pokazywać przykład Włoch. Trafiłem niedawno na arcyciekawy (mimo apokaliptycznego tonu) artykuł o ciężkim losie włoskich alternatywnych.

Tamtejszą scenę, podobnie jak naszą ani rozpieszczającą wielkością, ani mobilizującą małością, przecina na pół wybór języka. Są ambitni anglojęzyczni, którzy słuchają zagranicy i uderzają do tamtejszej publiczności. Zarazem zrażają do siebie tę lokalną i odcinają sobie dostęp do mediów. Są włoskojęzyczni, którym same słowa gwarantują jako-taki bytowanie, ale porzucają przeważnie ambicje artystyczne.

Brothers In Law, Green Like July, M+A, His Clancyness, Be Forest to tylko kilka przykładów tego, co dobre we Włoszech. Krytycy ich wszystkich kochają. Niektórzy wielokrotnie grali na SXSW. W konkursie dla nowych talentów M+A wygrali nawet występ na festiwalu Glastonbury.

Ale żaden z tych zespołów nigdy nie był gwiazdą znaczącej imprezy muzycznej w samych Włoszech.

Podczas gdy songwriterzy, którzy postawili na język Dantego, mają realne szanse ogrzać się w cieple mainstreamowej sceny włoskiej, ci wybierający angielski świadomie ryzykują, że zostaną na zawsze oddelegowani do podziemia.

Że Polsce podobna sytuacja na razie nie grozi, wydaje się przekonywać poznański festiwal Spring Break – który mimo nowości przedstawiciele IAM nazywają już jedną z najważniejszych imprez w regionie.

Nazwy i pseudonimy na plakatach tego przeglądu polskiej przecież sceny (alternatywnej) sugerują, że to raczej przegląd sceny anglosaskiej. Jeśli wierzyć frekwencji w poznańskich klubach, rodzima publiczność na razie nie ma nic przeciwko.

Ale kto wie, może na polskie znaki przewrotnie postawią ściągani do Poznania i głodni egzotyki zagraniczni selekcjonerzy. 

Zdjęcie pochodzi ze znakomitego włoskojęzycznego teledysku.

Fine.