Dwie sceny

Dwie sceny

Przywoływana tu niedawno sekcja muzyczno-eksportowa Instytutu Adama Mickiewicza opowiedziała ostatnio trochę więcej o swoich poczynaniach. Przy okazji tłumaczą, czym menedżer różni się od agenta, bookera, promotora i PR-owca.

Sprzeczne czasem głosy członków załogi pokazują pewien paradoks polskiej sceny. Zbyt małej, by zaspokoić ambicje i napełnić żołądki większości wykonawców. Zbyt dużej, by domyślną orientacją rozpoczynających karierę była zagranica. Ani Wyspy Brytyjskie, ani wyspa Islandia.

Średniactwo ma swoje zalety. Brak poważnych perspektyw zarobkowych chroni debiutantów przed pokusą targetowania propozycji partyturowej pod rynek. Rynku jakby nie ma (inaczej niż na Wyspach). Z drugiej strony nie jest tak, że nie ma gdzie grać. Da się pojechać w trasę koncertową po Polsce i nie będą to dwa kluby na krzyż (jak na Islandii).

Mówi Michał Hajduk:

W tak zwanym niezalu, muzyce niezależnej wszystko opiera się na pasji i miłości do muzyki. Tam nie ma pieniędzy, bo w pewnym obszarze muzyki nie da się na niej zarabiać. Jeśli rozpatrujesz scenę eksperymentalną, improwizowaną, nawet jazzową – to są wszystko raczej pasjonaci niż biznesmeni. Im dalej w stronę komercji, tym mniej pasji i więcej pieniędzy.

To polskie „pomiędzy”, szczególnie przy stałym wzroście zamożności społeczeństwa i konsumpcji (pop)kulturalnej, daje nam zatem pewną szansę na wypracowanie kompromisu pomiędzy pasją a pieniądzem. I ten kompromis może okazać się – już się okazuje? – owocny.

Może być też pułapką, co wydaje się pokazywać przykład Włoch. Trafiłem niedawno na arcyciekawy (mimo apokaliptycznego tonu) artykuł o ciężkim losie włoskich alternatywnych.

Tamtejszą scenę, podobnie jak naszą ani rozpieszczającą wielkością, ani mobilizującą małością, przecina na pół wybór języka. Są ambitni anglojęzyczni, którzy słuchają zagranicy i uderzają do tamtejszej publiczności. Zarazem zrażają do siebie tę lokalną i odcinają sobie dostęp do mediów. Są włoskojęzyczni, którym same słowa gwarantują jako-taki bytowanie, ale porzucają przeważnie ambicje artystyczne.

Brothers In Law, Green Like July, M+A, His Clancyness, Be Forest to tylko kilka przykładów tego, co dobre we Włoszech. Krytycy ich wszystkich kochają. Niektórzy wielokrotnie grali na SXSW. W konkursie dla nowych talentów M+A wygrali nawet występ na festiwalu Glastonbury.

Ale żaden z tych zespołów nigdy nie był gwiazdą znaczącej imprezy muzycznej w samych Włoszech.

Podczas gdy songwriterzy, którzy postawili na język Dantego, mają realne szanse ogrzać się w cieple mainstreamowej sceny włoskiej, ci wybierający angielski świadomie ryzykują, że zostaną na zawsze oddelegowani do podziemia.

Że Polsce podobna sytuacja na razie nie grozi, wydaje się przekonywać poznański festiwal Spring Break – który mimo nowości przedstawiciele IAM nazywają już jedną z najważniejszych imprez w regionie.

Nazwy i pseudonimy na plakatach tego przeglądu polskiej przecież sceny (alternatywnej) sugerują, że to raczej przegląd sceny anglosaskiej. Jeśli wierzyć frekwencji w poznańskich klubach, rodzima publiczność na razie nie ma nic przeciwko.

Ale kto wie, może na polskie znaki przewrotnie postawią ściągani do Poznania i głodni egzotyki zagraniczni selekcjonerzy. 

Zdjęcie pochodzi ze znakomitego włoskojęzycznego teledysku.

Fine.




Jeden komentarz

  1. wieczór pisze:

    Mam wrażenie, że w wielu miejscach wystarczy podmienić nazwę kraju, by dostać obraz polskiego niezalu. Co w sumie takie zaskakujące nie jest.

Dodaj komentarz