sierpień 2015


Indie w kryzysie

Indie w kryzysie

Indyjskie wydanie „Rolling Stone’a” opublikowało ciekawy – oceniając po streszczeniu – artykuł o kryzysie lokalnego rocka. Chodzi o brak młodych headlinerów. Nie dość że potencjalnych kandydatów rodzi się niewielu, to jeszcze nieliczne obiecujące zespoły rozpadają się, zanim zdążą osiągnąć ogólnokrajową sławę – co pozwoliłoby im utrzymać się z muzyki i przy niej pozostać.

Stąd też na głównych festiwalowych scenach widuje się albo rockowych weteranów sprzed kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat, albo – patrz flagowy NH7 Weekender – kompozytorów filmowych z oscarowym AR Rahmanem na czele.

Polskiej publiczności problem może wydać się znajomy, o głodzie młodych headlinerów coraz głośniej mówią też festiwale zachodnie. Ale coraz więcej u nas imprez, które na plakatach pokazują głównie albo nawet wyłącznie wykonawców krajowych. W przypadku poznańskiego Spring Break ponad stu. A tu mamy do czynienia z państwem, który liczy nie 38 milionów, a półtora miliarda mieszkańców. Głównie młodych.

Część rozmówców „Rolling Stone’a” tłumaczy ten kryzys falą laptopowców. Elektronika przyciąga talenty, które dawniej zakładałyby w garażach kapele. Innym wyjaśnieniem jest znany nam problem utrzymywania się z muzyki (i niecierpliwość młodych, którzy liczą na natychmiastowy sukces). Zdaniem jeszcze innych winne są media oraz kluby muzyczne – a raczej ich brak.

Dla pełni obrazu spytałem o ów kryzys naszego bihajpowego korespondenta w Indiach, który kilka miesięcy spędził w tym roku Berlinie, gdzie filmował rozmaite niemiecko-indyjskie przedsięwzięcia muzyczne. Więc ma porównanie:

Kryzys to chyba za duże słowo. Brakuje nam raczej systemu, który pozwalałby znajdować, szkolić i wprowadzać na scenę potencjalnych headlinerów. Zresztą stworzenie ogólnokrajowej sceny w kraju tak dużym, jak Indie, wydaje się niemożliwe. Ale mamy dosyć aktywne sceny w takich miastach, jak Bangalore, Mumbai, Delhi czy Kolkata. I niektórych mniejszych także.

Odpowiednich zespołów także nie brakuje. Tyle że nie potrafią się przebić. Dawniej pomagały w tym festiwale uniwersyteckie, gdzie młodzi występowali przed tysiącami rówieśników. Obecnie festiwali jest jeszcze więcej, nie interesuje ich już jednak muzyka rockowa. Bo dzieciaki wolą EDM, DJ-ów i tak dalej. Co mnie osobiście rozczarowuje, ale rozumiem, skąd się to bierze. Muzyką studencką jeszcze przed dekadą był głównie rock’n’roll i metal. A teraz? Avicii.

Niemniej największy festiwal w Indiach, NH7 Weekender, ma w tym roku niesamowitych headlinerów. Flying Lotus. Mark Ronson. Mogwai. SBTRKT. Rodrigo Gabriela. The Hidden Orchestra. A R Rahman. Megadeth. Uwierzyłbyś? Szkoda tylko, że niewielu wykonawców indyjskich może z tymi gwiazdami konkurować.

Uwierzyłbym, bo przecież dziesięć lat temu przeżywaliśmy podobną ekscytację każdym nazwiskiem ogłaszanym przez Open’er. Teraz wiele osób czeka raczej na ujawnienie polskiej strony programu. Stąd przez analogię myślę – i mam nadzieję – że kolegę z Indii czekają wkrótce obfite lata.

Na razie (współ)pracuje on nad dużym dokumentem o lokalnej scenie, którego nie tylko sam nie mogę się doczekać, ale wydaje mi się, że takie podsumowanie przydałoby się i nam. Jako próba uporządkowania trwającej od dłuższego już czasu hossy, trochę realnej, trochę wirtualnej.

A co do samego „Rolling Stone’a” i młodych headlinerów, o pierwszej zmianie pokoleniowej w historii pisma – czy raczej koncernu medialnego – pisze z kolei New York Times. Nowym naczelnym będzie 26-latek.

Na zdjęciu Madboy/Mink


Niedociągnięcia i nadrabianie

Niedociągnięcia i nadrabianie

„Zysk netto Tauronu 35 proc. w dół” – gdy zobaczyłem dziś ten nagłówek, od razu pomyślałem o koledze z Grecji, który po części za moją namową przyleciał na festiwal Tauron Nowa Muzyka, przeżywszy wcześniej udręki. Bo parę miesięcy temu złożył wniosek o akredytację dziennikarską, a jednocześnie kupił bilety lotnicze, karnet dla swojej dziewczyny i zarezerwował hotel.

Gdy czekał na rozpatrzenie wniosku, pełne karnety na festiwal zaczęły znikać i w końcu ostały się tylko dwudniowe. Pojawiło się ryzyko, że jak tak dalej będzie czekać, to na festiwal w ogóle nie wejdzie. Tym bardziej że organizatorzy nie dotrzymali własnego deadline’u rozsyłania informacji o decyzji akredytacyjnych. W końcu wydobył od nich informację, że wniosek rozpatrzono negatywnie, ale przyjrzą mu się ponownie, więc… niech jeszcze chwilę poczeka.

Tylko czy dla takich oczekujących – szczególnie z zagranicy – zarezerwowano karnety, które mogliby kupić w przypadku odrzucenia wniosku?

Piszę o tym, bo o poziomie organizacji polskich imprez sporo rozmawiałem przy okazji ostatniego tekstu festiwalowego (już dostępnego dla nie-abonentów). I podczas gdy anonimowi informatorzy przyznawali, że w tej kwestii wciąż tkwimy w połowie lat 90. i nawet nasze najbardziej cenione wydarzenia dopina się nieraz metodami chałupniczymi, to sami twórcy mówili coś wprost przeciwnego – że takie Glastonbury to przy naszych wydarzeniach jeden wielki mętlik.

Pewnie obie strony mają rację. Imponujący skok dokonał się, ale – jak to przy gwałtownych zmianach – nie na wszystkich poziomach. I imponujące line-upy czy smaczne jedzenie nie zawsze idą w parze z profesjonalną obsługą publiczności czy właśnie mediów. Nawet na imprezach z dziesięcioletnim doświadczeniem i europejskimi nagrodami na koncie.

W rezultacie taki cudzoziemiec więcej do Katowic nie przyjedzie, choćby same koncerty, atmosfera, gastronomia były znakomite. Bo Primavera i Roskilde przyzwyczaiły go do innego traktowania.

*

Piszę tu regularnie o polskich i sąsiedzkich strategiach eksportowych – przy okazji Tallin Music Week, targów Co Jest Grane? czy ostatnio dyskusji o charakterze polskich festiwali. Zawsze pod wrażeniem tego, jak wiele uwagi nasi sąsiedzi poświęcają… swoim sąsiadom. Dlatego bardzo ucieszył mnie komunikat, który wczoraj rozesłał Instytut Adamia Mickiewicza:

Kraje Morza Bałtyckiego to po krajach Partnerstwa Wschodniego i Azji kolejny obszar, na którym długookresowo będzie koncentrować się aktywność Instytutu Adama Mickiewicza poprzez międzynarodowe projekty kulturalne a także kulturalno-społeczne.

Działania obejmują: Polskę, Rosję (Obwód Kaliningradzki i St. Petersburg) , Litwę, Łotwę, Estonię, Finlandię, Norwegię, Szwecję, Danię, Niemcy, a także Islandię.

Podobnie jak przed rokiem, Polacy (m.in. Iza Lach i Bokka ) odwiedzili więc łotewski festiwal Postivus, a za tydzień pojawią się w programie litewskiego Loftas (konkretnie Lass, Min T oraz Cosovel). Podobno organizatorzy czerpią inspirację z tego, co oglądali na festiwalu Spring Break, więc może machina zaczyna działać.

*

Przy okazji: 40-50% udziału polskich wykonawców w line-upach – o czym pisałem jakiś miesiąc temu – to wcale nie tak mało. Imprezy skandynawskie czy niemieckie zazwyczaj wypadają podobnie. Problemem jest raczej umiejscowienie naszych artystów w programie i uporczywe inwestowanie w drogie, a miałkie kapele brytyjskie i amerykańskie – kosztem ignorowania reszty świata, a szczególnie własnego regionu.

*

Zdjęcie stąd. Koledze z Grecji kupiliśmy razem dwudniowy karnet – sam nie mógł tego zrobić, bo – żeby jeszcze skomplikować sytuację – gdy czekał na rozpatrzenie wniosku akredytacyjnego, w jego kraju wprowadzono ograniczenia przepływu kapitału.

Fine.


1000 piosenek

1000 piosenek

Kiedy po raz pierwszy rozmawiałem z Arturem Szareckim o pomyśle założenia serwisu, który gromadziłby ciekawą muzyką z niepitchforkowych krajów – czyli robienia na większą skalę czegoś, co obaj i tak robiliśmy i czym dzieliliśmy się głównie ze sobą w mailach i tutejszych komentarzach – mieliśmy (miałem) w zasadzie tylko jedną wątpliwość: czy znajdziemy dość muzyki?

Podczas owej dyskusji uznaliśmy (uznałem), że wystarczą nam 2-3 aktualizacje tygodniowo i będzie w porządku. Tymczasem mimo 2-3 aktualizacji dziennie w tej chwili na swój moment czeka w kolejce prawie 40 utworów.

A wczoraj opublikowaliśmy wpis numer 1000. Rozmowę ze wchodzącym japońskim zespołem, który udało nam się namierzyć nieco ponad rok temu tuż po uruchomieniu serwisu. I namówić na oddanie nam świetnej piosenki, bo sami nie przejmowali się jeszcze wówczas jakimiś soundcloudami. Tematyka jubileuszowego wpisu przypadkiem okazała się bardzo adekwatna.

Innym błędnym wyobrażeniem okazała się grupa docelowa takiego serwisu. Wydawało się, że to będzie głównie pomoc dla ciekawskich słuchaczy i dziennikarzy takich jak my. I pewnie w jakimś stopniu tak jest, ale znam może jednego kolegę po fachu (z Polski), którego faktycznie interesują nasze publikacje.

Tymczasem ilekroć przeglądam ostatnie polubienia na fejsbuku, zawsze widzę tam przynajmniej kilku muzyków. Od nich też dostajemy zazwyczaj najbardziej entuzjastyczne maile (i tylko czasem chodzi o wdzięczność za wzmiankę). To oni często szerują muzykę z końca świata, repostują nasze zbiorcze playlisty.

I po chwili zastanowienia wydaje się to zrozumiałe. ile słuchacze, a wraz z nimi dziennikarze zazwyczaj lubią to, co znają, o tyle artyści wiecznie szukają inspiracji. I to najlepiej takich, do których konkurencja jeszcze nie dotarła. 

Pewnie więc bihajp nie zrewolucjonizuje świata muzyki ani poprzez to, że zmieni gusta słuchaczy, ani przez wywrócenie zainteresowaniami mediów. Ale może chociaż naokoło: jakiś Japończyk nagrywający właśnie płytę usłyszy coś z dalekiej Polski i wchłonie, przetworzy, po swojemu podkręci.

A my na razie robimy swoje i gdy wciskam tutaj „publikuj”, tam licznik wyświetla już 1003.

Fine.

 


Polak potrafi (zrobić festiwal)

Polak potrafi (zrobić festiwal)

Pewnie kwestię wodną rozwiązano by znacznie wcześniej, tak jak przed rokiem kontrowersje konkursowe, może nawet uprzedzając protesty. Może line-up byłby bardziej różnorodny stylistycznie, a przede wszystkim geograficznie. A ze strefy gastronomicznej znakomicie oglądałoby się koncerty na głównej scenie. Wciąż mało kto chciałby chyba, żeby Off Festivalem nie kierował ręcznie Artur Rojek, ale jakaś międzynarodowa korporacja.

Mimo wszelkich wątpliwości, obojętności, a choćby i niechęci to samo można powiedzieć o imprezach organizowanych przez Mikołaja Ziółkowskiego i Mariusza Adamiaka, Filipa Berkowicza i Janusza Prusinowskiego, Marię Pomianowską i Marcina Kydryńskiego, Matta Schulza i Jurka Owsiaka… Dla decyzji festiwalowych ich nazwiska bywają równie ważne – a w ostatnim przypadku nawet ważniejsze – niż nazwy wykonawców.

Jest specyfiką polskiej sceny festiwalowej, że kierują nią tacy właśnie pasjonaci – na dobre i na złe. Ich pasji zawdzięczamy niewątpliwie stosunkowo szybkie nadrobienie zaległości muzycznych. Pytanie, jak poradzą sobie na dojrzałym rynku z wymagającą publicznością i wymagającymi artystami – i o to samo pytam, raczej niż odpowiadam, w nowej Polityce.

Na razie ich największym problemem wydają się złośliwe komentarze na Facebooku, które mimo niewątpliwej irytacji biorą sobie do serca.

Fine.


Planetarna moc

Planetarna moc

Rozesłałem ostatnio kolegom z innych krajów i kontynentów zestaw dziesięciu polskich utworów/artystów, aby tradycyjnie pomogli nam wybrać najciekawszych.

Podczas gdy różne anglojęzyczne songwritingi i postrocki zupełnie przepadły lub wzbudziły w sumie najgorszy z możliwych odruch „może być”, ultralokalna „Planetarna Moc” wzbudziła niemal jednogłośny entuzjazm.

Toteż piszemy, a ja czekam, aż wieść dotrze do Pitchforka.

Fine.