Wschód niezachu

Wschód niezachu

Kilka dni temu jedna moich ulubionych młodych artystek koreańskich ogłosiła hucznie swoją pierwszą trasę europejską. Rozpiska: Warsaw, Poznan, London. Przy czym ten ostatni jeszcze nie do końca potwierdzony.

Trudno pochwalić menedżera artystki za takie osiągnięcie – bo z naszej perspektywy wygląda to raczej na żart – i powinniśmy raczej przypisać te wydarzenia stronie polskiej. Ale z Korei taka trasa wygląda inaczej. Kiedyś nasz koreański korespondent pochwalił mi się, że właśnie wraz z grupą przyjaciół spędził parę godzin na wystawie polskiej sztuki w Seulu. (Pisałem o jej chińskiej edycji). Na pytanie, co im strzeliło do głowy, odparł: bo my tu w Korei bardzo lubimy Europę Północną!

Z perspektywy azjatyckiej jesteśmy zachodem albo północą – tak czy inaczej budzimy ciekawość, kojarzymy się z jakością i nowocześnią. I to warto wykorzystywać w działaniach importowych, bo Azjaci przyjadą do nas bez poczucia, że robią łaskę. I tak naprawdę chodzi im tylko o to, by odbić się z Warszawy do Paryża.

Ale korzystne skojarzenia przede wszystkim sprzyjają działaniom eksportowym, co potwierdził chociażby odzew na polskich jazzmanów w Chinach. Po zeszłorocznej trasie Pink Freud i Jazzpospolitej na ten rok szykowana jest jeszcze większa jazzująca wyprawa. Na festiwalu Strawberry w Szanghaju i Pekinie – lokalnym odpowiedniku Glastonbury – wystąpią Tides from Nebula. I będą tam traktowani zupełnie inaczej niż na festiwalach zachodnioeuropejskich czy przereklamowanym SXSW.

*

Tymczasem niezach – jak to określił ostatnio Bartek Chaciński na wzór niezalu – będzie miał w Polsce fantastyczny rok. Przed chwilą Off Festival ogłosił swoich najważniejszych tegorocznych artystów (choć może jeszcze o tym nie wie). Czyli japońskie goat – piąte miejsce z naszego lokalnego Best of 2015 – koreańskie Jambinai, egipskie Islam Chipsy, znakomitą norweską Jenny Hval, nigeryjskiego saksofonistę Orlando Juliusa wraz z The Heliocentrics i ghańskiego Aka Kak.

Gdyby nie te ostatnie katowickie ogłoszenia, miłośników niezachu należałoby wysłać przede wszystkim do Białegostoku na Halfway Festival. Dwa niebywałe rarytasy: islandzki Mammút, których podejrzewam o jeszcze bardziej wyraziste koncerty niż to, co prezentują w studiu, oraz Eivør z Wysp Owczych, która właśnie zgarnęła lokalne nagrody fonograficzne. Poza tym z Norwegii przyjedzie Ane Brun. Będzie izraelsko-londyńskie Acollective. Białoruskie Intelligency. Estońskie Odd Hugo. I w tym fantastycznym kontekście dopiero na końcu chce się wymienić Destroyera i Wilco. Właśnie takich proporcji życzyłbym wszystkim festiwalom.

To tylko dwa mocne akcenty festiwalowe. A przecież coraz trudniej nadążyć za pojedynczymi koncertami – nawet tylko niezachowymi, nawet tylko w stolicy. Wczoraj w Progresji grali Rodrigo y Gabriela. Za chwilę to samo miejsce nawiedzi Kiasmos, czyli nowy projekt Ólafura Arnaldsa. Pod koniec miesiąca wpadnie szwajcarska Tunezyjka Soraya Ksontini. A w maju powrócą Konono n°1. Potem wspomniana Neon Bunny, a w czerwcu eksperymentujący chilijski Föllakzoid…

Mam świadomość, że moja zakładka koncertowa jest coraz bardziej dziurawa. I tylko mnie to cieszy.

*

Oczywiście największym tegorocznym świętem niezachu będzie poznański Spring Break, ale o nim napiszę jeszcze oddzielnie.

I oczywiście jestem przekonany, że o żadnym niezachu nie będzie mowy. Bo za jakiś czas to będzie po prostu „muzyka”, a wprowadzimy raczej etykietkę „zach” dla muzyków z pewnej niewielkiej anglosaskiej enklawy. Kilku krajów, dla których kiedyś zapomnieliśmy o kilkudziesięciu innych. Na szczęście właśnie sobie o nich przypominamy, a one o nas.

Fine.




Dodaj komentarz