Bo czasem trzeba impulsu z zewnątrz

Bo czasem trzeba impulsu z zewnątrz

Skompromitowałem się podczas wczorajszego spotkania IndieTalks, bo zamiast w obiecanych 20 minutach ledwie w 40 zmieściłem opowieść o doświadczeniach (z) bihajpa. Obecnym dziękuję za życzliwą cierpliwość. A na swoją obronę: wybrałem kilkanaście wątków z kilkudziesięciu, które wydawały się warte poruszenia.

Po spotkaniu zgodnie z intencją organizatorów poznałem kilka osób, które powinienem był znać od dawna – bo od lat mailujemy, a przynajmniej „widzimy się” wirtualnie czy na rozmaitych łamach. Ale nie było okazji. Okazję tę stworzył Szkot. Bo gdy przyjechał do Polski i zaczął się tutaj zajmować muzyką, ze zdumieniem odkrył, że branża średnio się kumpluje, a co dopiero mówić o współpracy.

Ale nie jesteśmy wyjątkiem. Muzyczne biuro eksportowe w Czechii tworzy w tej chwili Węgier, bo lokalsi jakoś się nie zorganizowali. Jednym z czołowych spójników i dokumentalistów japońskiej sceny niezależnej jest Ian Martin, który właśnie objeżdża na rowerze lokalne sceny w całym kraju i publicznie to relacjonuje. Filipiński odpowiednik festiwalu Spring Break, o którym wspominałem na początku prezentacji, to import z Francji.

Kwestia współpracy jest o tyle istotna, że wydaje się kluczowym warunkiem jeśli nie w ogóle płodności, to przynajmniej potencjału eksportowego danego kraju. Kiedyś dowodziłem, że fenomen Islandii wyrósł z szeregu czynników. Ale niewiele byłoby z tego wszystkiego, gdyby nie rodzinny klimat tamtejszej sceny – co potwierdził szef Iceland Music Export na niedawnej prelekcji w Poznaniu.

Island Songs Ólafur Arnalds

Gdy islandzkiemu żółtodziobowi zamarzy się debiut w Londynie, idzie do starszych kolegów i prosi o wskazówki, kontakty, referencje – i je z automatu dostaje. Czasem o wsparcie nawet nie musi prosić. Ólafur Arnalds właśnie wyruszył w trasę po najdalszych zakątkach wyspy, gdzie szuka nowych talentów i chwali się nimi przed swoją globalną już publicznością. W Polsce taka akcja przydałaby się nawet dla celów lokalnych.

Przykładów owocnej współpracy jest jednak więcej. Nieproporcjonalnie bogatą scenę ma Chile. Dlaczego? Może dlatego, że cała frakcja niezależna potrafi się skonsolidować i wspólnymi siłami pchać muzę za granicę. Boom muzyczny w Estonii zaczął się od tego, że branża zaczęła spotykać się na Tallin Music Week. Teraz jeden z najmniejszych krajów Europy ma jedną z najprężniejszych scen kontynentu. Arcybogaty Izrael? Wszyscy grają ze wszystkimi.

Zatem dla Neila (oraz osób wspierających) za to, że porwał się na niemożliwe i chce uczynić Polskę drugą Islandią – dzięki, powodzenia.

Edit: I jeszcze postscriptum z Pakistanu.

Fine.




Dodaj komentarz