Krytyka w stanie krytycznym

Krytyka w stanie krytycznym

„Żeby mieć krytykę muzyczną, trzeba o nią dbać” – napisał Bartek Chaciński w bardzo ciekawym wpisie o wymieraniu krytyki muzycznej na swoim nieśmiertelnym blogu, któremu zawdzięczamy nawet jeszcze ciekawszą dyskusję na jego fejsie.

Przydałoby się ją porządnie podsumować, w skrócie: podoba mi się rozstrzał wyjaśnień, bo z jednym słusznym raczej nie mamy tu do czynienia. Są przyczyny ekonomiczne (reklamy muzyczne od krytyków wolą festiwale i fejsy), społeczne (muzyka nie jest już tak ważna przy szukaniu własnej paczki i dziewczyny/chłopaka), praktyczne (muzykę można sprawdzić za darmo, krytycy nie są potrzebni, wręcz podążają za oddolnymi trendami, gdy kiedyś je wyznaczali), merytoryczne (my sami nie zdołaliśmy dostosować się do czasów, opowiadając o muzyce tak, jak trzeba w tych czasach, ale TikTok zapewne nadrabia).

Ponure refleksje mi ostatecznie przyniosły nieco satysfakcji z dwóch powodów:

  • Przypomniał mi się tekst „Krytyka w stanie krytycznym” z 2012 r. dla nieistniejącego już i z perspektywy czasu jakże zacnego portalu T-Mobile-Music. Jego zniknięcie pojawia się zresztą we wspomnianej dyskusji jako jeden z dowodów na koniec krytyki. Zamieszczam tamten artykuł poniżej.

  •  Szukając tego tekstu, natrafiłem na spis literatury obowiązkowej dla studiujących na Uniwersytecie Warszawskim przedmiot „Krytyka i publicystyka muzyczna”. Oprócz tekstu z TMM jest tam parę innych moich wyczynów: „10 sposobów na zgnojenie płyty” (inspirowanych również umieszczonym na liście Dukajem), „Nie rozpoczynaj recenzji od…”, a także wpis o specjalistach i generalistach (ależ dziś bawi, że moje „słucham wszelkich rodzajów muzyki” kiedyś ludzi oburzało).

Najbardziej w tym wszystkim cieszy to, że był czas – niedługi, między krytyką przemysłową, gdy dziennikarze mieli zbyt dużą władzę nad gustami, będąc nie zawsze godnymi jej gatekeeperami, tutaj piękny cytat z mojego artykułu…

Zanim pojawił się internet, krytyk zasiadał na szczycie wieży i rzucał z murów opiniami. Nawet jeśli się z nim nie zgadzałeś, i tak go szanowałeś. To on dostawał płyty promocyjne. To on słuchał dniem i nocą. Jego opinia była kluczowa dla sukcesu albumu, dlatego wytwórnie muzyczne obłaskawiały go na rozmaite sposoby.

…a czasem szczytowego blogowania, gdy jeszcze dało się zajmować muzyką zawodowo, ale już bez toksycznych układów z branżą i z szybko ośmieszaną przez publikę pychą. No i że był taki czas, gdy tego rozkminy o stanie krytyki muzycznej w ogóle miały znaczenie.

Bardzo w tym miejscu chcę podziękować wszystkim, z którymi się między naszymi blogami, forumami i mailami przemyśleniami wymieniałem i spierałem, aż zapisaliśmy się w literaturze dla studiujących kierunek bez przyszłości, ale dający wiele radości. No i czytającym.

 

***

Krytyka w stanie krytycznym

 

Mariusz Herma, T-Mobile-Music, marzec 2012 r.

Internet konsekwentnie uwalnia muzykę od nośnika oraz ceny. Po kolejnym dramatycznym roku dla prasy muzycznej jest jasne, że ją czeka dokładnie ten sam los.

– Witajcie! Jestem dziennikarzem magazynów «Rolling Stone», «Village Voice» i «Revolver». Za rok będę jednak szukać innego zawodu – tymi słowami amerykański krytyk Christopher Weingarten niespełna dwa lata temu rozpoczynał swoje przemówienie w ramach poświęconej nowym technologiom nowojorskiej konferencji 140 Characters. – Jestem krytykiem z powołania. Dzielenie się opiniami to moje życie. Jestem też krytykiem z zawodu. Od dziesięciu lat opłacam czynsz właśnie dzięki muzyce. Ale to się kończy. Po dekadzie posuchy redakcje postanowiły zwolnić ludzi takich jak ja i zatrudnić na nasze miejsce 19-letnich bloggerów, których wynagradzają wejściówkami na koncerty oraz klepaniem po ramieniu – mówił Weingarten. Jego proroctwo się spełniło: recenzuje coraz rzadziej, za to opublikował niedawno książkę zatytułowaną „Hipster Puppies”. Zestawił w niej obserwacje dotyczące kultury i mody młodzieżowej ze zdjęciami nowojorskich psiaków.

Uciekający nakład

Przeprowadzka „Machiny” do internetu w czerwcu ubiegłego roku oraz definitywne zamknięcie magazynu w grudniu to tylko nasz skromny udział w trendzie globalnym. Według najnowszych danych Audit Bureau of Circulations (brytyjskiego odpowiednika ZKDP) niemal wszystkie ważniejsze pisma muzyczne na Wyspach zanotowały w ubiegłym roku dwucyfrowy spadek czytelnictwa. Aż o 14-procent zmalała sprzedaż miesięcznika „Uncut”. W tym samym tempie tracił odbiorców „New Musical Express”. Ten najstarszy, bo wydawany od 50 lat i zarazem ostatni brytyjski tygodnik muzyczny sprzedawał średnio 27,6 tys. egzemplarzy każdego numeru. To ponad dwukrotnie mniej niż w roku 2008 oraz… o 300 tysięcy mniej niż w połowie lat 70. Gdy w roku 2000 redakcję zamykał po 74 latach działalności jego główny konkurent, tygodnik „Melody Maker”, nakład pisma był o kilka tysięcy egzemplarzy wyższy. Gdy „NME” ogłosiło w połowie stycznia, że zamierza otworzyć swoją filię w Indiach, zamiast o ekspansji mówiono o exodusie.

Tylko dlatego, że poprzeczka tak szybko się obniża, miano lidera brytyjskiej prasy muzycznej utrzymuje miesięcznik „Mojo”. Sprzedaż tytułu sięga już tylko 87,5 tysięcy egzemplarzy. Dwa lata temu każdy numer kupowało około 100 tysięcy osób, a w 2009 roku – o kolejne 40 tysięcy więcej. Ostatni z trójki wielkich (do niedawna) miesięczników muzycznych w Wielkiej Brytanii, magazyn „Q”, znajdował średnio 77 tysięcy nabywców. W 2010 roku było to prawie 90 tysięcy, a trzy lata temu ponad 140 tysięcy. Nawet „Classic Rock”, wskazywany niegdyś jako przykład sukcesu wbrew trendom rynkowym, od dwóch lat traci czytelników. Podobnie dedykowane ciężkim brzmieniom „Metal Hammer” oraz „Kerrang!”, które tylko do połowy 2010 roku okazywały się odporne na tąpnięcie rynkowe.

Spektakularna klęska groziła wreszcie ikonie amerykańskiej krytyki muzycznej: dwutygodnikowi „Rolling Stone”. Już w 2009 roku redakcja musiała zamknąć ostatni na Zachodnim Wybrzeżu oddział pisma w San Francisco, gdzie pismo narodziło się 44 lata temu. W pierwszym półroczu 2010 roku kioskowa sprzedaż pisma, którą uznaje się za barometr zachowań prenumeratorów, spadła aż o jedną czwartą i redakcja mogła już liczyć tylko na cud.

Okazał się nim artykuł „The Runaway General”, którego autor oskarżył generała Stanleya A. McChrystala o szydzenie z prezydenckiej administracji. Wersję internetową tekstu w ciągu dwóch dni obejrzało 2,2 miliona osób, McChrystal stracił stanowisko dowódcy sił koalicyjnych w Afganistanie, a nakład „Rolling Stone” powrócił do nienotowanego od lat poziomu 1,4-1,5 miliona egzemplarzy. W kolejnych miesiącach poziom ten podtrzymywały teksty o aferach w Białym Domu, winowajcach kryzysu ekonomicznego, nieudolności koncernu BP oraz pomysłowości cybermafii, a nową odezwę ekologiczną na łamach „RS” zamieścił Al Gore. Tylko co to wszystko ma wspólnego z muzyką?

Dziwoląg z wieży

„Zanim pojawił się internet, krytyk zasiadał na szczycie wieży i rzucał z murów opiniami. Nawet jeśli się z nim nie zgadzałeś, i tak go szanowałeś. To on dostawał płyty promocyjne. To on słuchał dniem i nocą. Jego opinia była kluczowa dla sukcesu albumu, dlatego wytwórnie muzyczne obłaskawiały go na rozmaite sposoby – wyliczał na wspomnianej konferencji Weingarten. – Niestety gdy wchodziłem w ten biznes, sprawy zaczynały już wyglądać inaczej”.

Na początku lat dwutysięcznych w sieci rozkwitły pierwsze amatorskie portale muzyczne, takie jak Stylus Magazine czy Pitchfork. Ten pierwszy zawiesił działalność cztery lata temu. Ten drugi obchodził niedawno 15. urodziny jako najbardziej wpływowe medium muzyczne na świecie. Serwis odwiedzają 2-3 miliony osób miesięcznie, a jego wartość według magazynu „24/7 Wall Street” sięga obecnie 12,9 mln dolarów. – Jeśli chodzi o promowanie nowych wykonawców, Pitchfork robi więcej niż jakakolwiek inna publikacja w historii krytyki muzycznej – przyznaje Jim DeRogatis, krytyk „Chicago Sun” oraz publicznej rozgłośni WBEZ. – Przy tym większość osób zaangażowanych w serwis poświęca mu czas z czystej miłości do muzyki.

Swój potencjał Pitchfork zademonstrował po raz pierwszy w 2004 roku. Po tym, jak serwis opublikował entuzjastyczną recenzję albumu „Funeral” mało znanej grupy Arcade Fire i opatrzył ją oceną 9,7 (w skali 10-stopniowej), nakład płyty w ciągu kilku dni wyparował ze sklepów w całych USA. „Funeral” stało się najszybciej sprzedającym się tytułem w historii wytwórni Merge. A to był dopiero początek kariery zespołu. Arcade Fire wkrótce wystąpiło w telewizyjnym talk show Davida Lettermana i zapełniło nowojorski Central Park. Ich ostatni album „The Suburbs” zadebiutował na pierwszym miejscu listy Billboardu i jej brytyjskiej odpowiedniczki. To zaś doceniło jury nagród Grammy, przyznając tej wciąż niezależnej grupie wyróżnienie za album roku. „Arcade Fire zakończyło dyskusję na temat tego, czy Pitchfork się liczy. Serwis musiał za to nauczyć się radzić sobie z własnym wpływem” – komentował niedawno magazyn „n+1” w obszernej analizie fenomenu Pitchforka.

– Dla sporej grupy fanów muzyki śledzenie Pitchforka stało się oczywistością – potwierdza Martin Hall z wspomnianej oficyny Merge. – Trzon odbiorców serwisu stanowiły osoby w wieku 18-30 lat, głównie studenci, którzy większość dnia spędzają przed komputerem. To wymarzony profil dla każdego, kto żyje z muzyki – dodaje.

Amerykańscy detaliści mawiają, że promowanie debiutującego artysty nie ma sensu, dopóki nie doczeka się on pochlebnej recenzji od dziennikarzy któregoś z trzech amerykańskich mediów: radia publicznego NPR, „New York Timesa” albo Pitchforka. Temu ostatniemu przypisuje się zasługę wyrwania z podziemia takich wykonawców jak Yeah Yeah Yeahs (ponad milion sprzedanych płyt) czy TV on the Radio (dwukrotnie wspięli się na 12. miejsce Billboardu). Ten sam serwis rapera Kanyego Westa potrafił wprowadzić pod strzechy domów, w których hip-hop nigdy przedtem nie gościł. I to Pitchfork zainaugurował pod koniec października własny festiwal muzyczny w Paryżu. Już czwarty, po Chicago, Nowym Jorku i Austin.

Pępek świata

– Pitchfork znajduje się niejako w centrum krytyki muzycznej – ocenia Josh Rosenfeld z Barsuk Records. Według niego Pitchfork przekroczył pewną masę krytyczną i teraz kształtuje gusta także tych osób, które nigdy o nim nie słyszały. – Nawet jeśli do pewnych kręgów nie dociera bezpośrednio, to wpływa na osoby w tych kręgach wpływowe – tłumaczy. – Recenzja w „Rolling Stone” nie gwarantuje nam sprzedaży choćby jednego egzemplarza, za to wzmianka na Pitchforku wymiernie przekłada się na nasze obroty. Nie zawsze korzystnie – dodaje. Z niechęcią powraca pamięcią do recenzji jednego ze swoich wydawnictw, któremu Pitchfork wystawił notę 0.0. – To było jak klątwa. Ludzie natychmiast stracili zainteresowanie. Nie chcieli nawet o tej płycie słyszeć, a co dopiero jej słuchać – wspomina. Travis Morrison, czyli główny poszkodowany, wspominał potem, jak w momencie publikacji recenzji z dnia na dzień zmieniła się atmosfera na jego koncertach: najpierw znikł cały entuzjazm, a wkrótce potem publiczność. W rezultacie Morrison zawiesił swoją działalność muzyczną.

– Ten wpływ pojawił się jakby mimochodem. Ludzie stopniowo odkrywali, że często się z nami zgadzają i że za pośrednictwem strony poznali mnóstwo nowej muzyki. To interesujący skutek uboczny naszej działalności, ale absolutnie nie zamierzony – odpowiada mi Ryan Schreiber, który w 1996 roku założył Pitchfork we własnej sypialni, gdy pytam go o te wydarzenia. – Mój pomysł na serwis polegał na wzorcowym realizowaniu zasadniczego obowiązku prasy muzycznej. Jest nim prezentowanie słuchaczom nowych wykonawców. A nie przyglądanie się temu, co staje się popularne i relacjonowanie tego po fakcie. Mnóstwo publikacji muzycznych wciąż wyczekuje, czy dany wykonawca „chwyci” i czy opłaci się poświęcić mu artykuł. Gwiazda na okładce z pewnością sprzeda numer, ale ostatecznie ludzie poszukają muzycznych odkryć gdzie indziej. My przejęliśmy inicjatywę.

Błądzić darmo

Co ma największy wpływ na twoje decyzje dotyczące zakupów muzycznych? – spytał niedawno czytelników swojego bloga londyński krytyk i radiowiec Martin Clark. Odpowiedziało 750 osób. Najczęściej wskazywały na miksy/podcasty (15%), blogi (12%), specjalistyczne rozgłośnie radiowe oraz magazyny online (po 11%). Niewiele mniej głosów padło na YouTube, fora muzyczne, kluby i serwis Soundcloud.com, a także Twittera oraz Facebook. O tradycyjnej prasie wspomniało zaledwie 2 procent respondentów.

Wynik konkretnych mediów w podobnych ankietach będzie się różnić w zależności od stylistyki – tym razem głosowali fani muzyczki elektronicznej. Przynajmniej dwa trendy wydają się jednak uniwersalne: postępująca fragmentacja źródeł informacji oraz rosnące znaczenie inicjatyw oddolnych. – Dziennikarze głównych tytułów stracili przywilej odkrywców – potwierdza amerykański producent muzyczny i radiowiec Ben Manila. – Czekają teraz, aż blogi i portale społecznościowe przefiltrują za nich nowości. W rezultacie nie tylko czytelnicy, ale również artyści skierowali uwagę gdzie indziej. Wykonawcy szukają szansy na portalach społecznościowych, w internetowych rozgłośniach w rodzaju Pandora.com albo w reklamach telewizyjnych. Opinia prasy i radia ma dla nich znaczenie drugorzędne – dodaje Manila. Tym bardziej, że owa opinia jest zazwyczaj spóźniona o kilka tygodni.

Jak szacuje agencja Web Sherrif, dziewięć na dziesięć albumów wycieka do internetu przed oficjalną premierą. Gdy recenzent prasowy otrzymuje egzemplarz promocyjny, pierwsze opinie na temat płyty publikują już w sieci internauci. Gdy owoce pracy dziennikarza ukazują się w druku, uwagę skomputeryzowanych melomanów zajmują już kolejne fonograficzne wcześniaki.

Posłuchaj także

„Najlepsze media drukowane wciąż oferują rzetelne, profesjonalne dziennikarstwo podparte erudycją i znajomością kontekstu historycznego. Tyle że wartości te straciły na znaczeniu na rzecz aktualności i łatwości dostępu. A na tym głównie zależy pokoleniu, które dorasta w epoce natychmiastowego zaspokajania potrzeb, także muzycznych” – pisze amerykański krytyk Greg Kot w swojej nowej książce „Ripped: How the Wired Generation Revolutionized Music”. A zaufanie? Ono także straciło na wadze. Większość oswojonych z siecią melomanów za muzykę nie płaci albo płaci dopiero po sprawdzeniu produktu, korzystając z mniej lub bardziej legalnych źródeł. Nietrafione rekomendacje nie są tak dotkliwe jak w erze winyli, kaset czy kompaktów. Błąd nie kosztuje gotówki – jedynie serię kliknięć. Euforię internetowego recenzenta łatwo zresztą zweryfikować chociażby na YouTube.

Ofensywę nowych mediów wspiera kolektywna mądrość sieci oraz sztuczna inteligencja. Najpierw księgarnia Amazon zaczęła opatrywać każdy zakup książkowy lub płytowy dopiskiem: „Osoby, które wybrały ten produkt, zamówiły także…”. Potem narodziły się portale w rodzaju RateYourMusic (milion wizyt miesięcznie), w którym internauci wystawiają własne oceny wydawnictwom starym i nowym. Te zaś agregowane są w sumaryczną notę. Komu uwierzy 18-letni wyznawca hip-hopu: dwukrotnie starszemu krytykowi poddanemu ograniczeniom łamów, redaktora, działu reklamy i branżowych znajomości, czy też tysiącom fanów „takich jak on”?

Wreszcie w ostatnich latach pojawiły się zaawansowane algorytmy rozpoznawania gustów. Wspomniane radio Pandora czy też oferowana przez Apple usługa Genius proponują słuchaczowi nową muzykę na podstawie tej, którą już zna oraz ceni. W rezultacie nawet ci, którzy wciąż sięgają po tradycyjną prasę muzyczną, coraz rzadziej szukają w niej rekomendacji zakupowych.

Wszystko za darmo

Rarytasem, na który niezależnych serwisów czy blogów nie będzie stać, miały być wywiady z gwiazdami. A tymczasem tylko z Pitchforkiem rozmawiali ostatnio Björk, Kate Bush, Brian Eno, Coldplay czy Nick Cave. – Takie portale zerwały kurtynę i pokazały, że każdy może być krytykiem. Wystarczy trochę zaangażowania i czasu – puentował swoją nowojorską przemowę Weingarten. Jakby tego było mało, gwiazdy coraz częściej prowadzą dialog ze słuchaczami bez pośredników. O swojej codzienności piszą na Twitterze, przyjaźnią się z milionami na Facebooku, publikują wideokorespondencje na YouTube. Informacji, opinii i wywiadów w sieci jest aż nadto. Wszystko za darmo.

Ostatnią szansą dla papieru wydawały się głębsze, specjalistyczne analizy. – Tyle że od tego typu treści „NME” czy „Q” metodycznie się dystansują. Wolały postawić na dziennikarstwo tabloidowe – twierdzi brytyjski krytyk Lee Smedmor, autor bloga „Melodic Matter”. – Chciały w ten sposób poszerzyć swoją grupę docelową. Zamiast tego zraziły do siebie starszych czytelników – dodaje. Nic dziwnego, skoro postanowiły walczyć z siecią na jej własnym terenie: newsów, ciekawostek, wielkich fotografii i małych podpisów, wyliczanek w rodzaju „30 kapel, które musisz poznać w tym tygodniu”. Wszystko to Internet oferuje wcześniej z możliwością skomentowania, dołączonym utworem czy filmem. I znów: bezpłatnie.

„Od kilku lat kupowałem magazyny wyłącznie z przyzwyczajenia – napisał na moim blogu jeden z internautów. – Często odpakowywałem je z folii po kilku miesiącach i łapałem się na przelatywaniu przez strony. W końcu przestałem kupować. Skoro prasa muzyczna stała się czymś na wzór portalu internetowego z króciutkimi banalnymi notkami, a zapomniała o porządnych tekstach, to po co po nią sięgać?”

Wyssane z blogów

Czy należałoby w tym miejscu ogłosić ostateczną śmierć tradycyjnej krytyki muzycznej? Co najwyżej tej papierowej. O ile bowiem zwykłe przerzucanie artykułów drukowanych do sieci kończy się katastrofą – w internecie wyglądają one po prostu sztucznie – o tyle kilku mediom pochodzenia analogowego udało się zdobyć sympatię melomanów w świecie wirtualnym. Wzorcowym przykładem jest brytyjski „Guardian”. Muzyczna część portalu gazety łączy profesjonalne treści z formami zapożyczonymi z portali i blogów. Obok tradycyjnych recenzji zamieszcza koncerty wideo, a poważne kompendium „50 Great Moments in Jazz” sąsiaduje tu z cyklem „Czytelnicy rekomendują piosenki o…” – superbohaterach, winie, urodzinach, fetyszach czy życiu pośmiertnym. Tematów było już kilkaset.

Redakcja „Guardiana” codziennie skanuje sieć w poszukiwaniu muzycznych debiutantów, w rezultacie seria „New Band of the Day” przekroczyła już 1200 odcinków. Potężny przewodnik po muzyce współczesnej graficy serwisu ubrali w lekkostrawną formę wirtualnego toru wyścigowego. Swoje cyfrowe łamy redakcja oddaje co jakiś czas samym artystom – na przykład Davidowi Lynchowi – którzy przez tydzień pełnią obowiązki naczelnego. Z jednej strony „Guardian” dotrzymuje więc kroku współczesności: płynnie asymiluje rozwiązania blogowe, komunikuje się z czytelnikami w ich języku, angażuje odbiorców w rozmaite zabawy oraz dyskusje. Z drugiej strony potrafi wykorzystać przewagę medium masowego: ma dostęp do gwiazd i dysponuje środkami potrzebnymi do przygotowania materiałów, które wymagają wsparcia profesjonalnego grafika czy programisty.

Skokowego postępu w tej dziedzinie dokonały w ostatnich latach brytyjskie BBC (które przez jakiś próbowało naśladować Polskie Radio) oraz jego amerykański kuzyn NPR. Obie instytucje zbudowały pełnowartościowe portale muzyczne podparte darmowym odsłuchem płytowych nowości (w całości), zastępem blogów poświęconych poszczególnym stylistykom oraz sporym udziałem internautów w kreowaniu treści. Dla porównania największym wyczynem „Rolling Stone’a” na drodze do sieci było scyfryzowanie 45-letniego archiwum i udostępnienie go prenumeratorom… wydania papierowego.

Innowacja lub śmierć

O stosunku papierowych mediów do sieciowej konkurencji wiele mówi postawa Douga Broda, redaktora naczelnego niegdyś wybitnie opiniotwórczego magazynu „Spin”. Przy okazji premiery iPadowego wydania pisma Brod stwierdził: „Blogi muzyczne nie wypchną nas z rynku. Podczas gdy my opowiadamy autentyczne historie, większość treści blogowych jest wyssana z palca”. Weryfikacja nadeszła jesienią ubiegłego roku. Brod musiał ogłosić, że po 26 latach funkcjonowania jako miesięcznik „Spin” przestawia się na rytm dwumiesięczny, ścinając przy tym nakład o sto tysięcy egzemplarzy.

Amerykański eksmiesięcznik zapowiadał się na idealnego kandydata do tego, by na jego przykładzie opowiadać o nieuchronnym upadku ociężałej i niereformowalnej prasy muzycznej, która nie potrafiła się od internetu ani uczyć, ani mądrze mu przeciwstawić. A jednak pod koniec lutego wydawca pisma Mike Albanese oświadczył: „Przekonaliśmy się, że w obecnych uwarunkowaniach rynkowych jedynym ryzykiem jest niepodejmowanie ryzyka. Innowacja lub śmierć – przed taką alternatywą stanęliśmy”.

Zainspirowana Twitterem redakcja chce zrezygnować z regularnych omówień wydawnictw i zastąpić je mikrorecenzjami o długości 140-znaków. Ale tylko po to, by najważniejszym albumom poświęcić dodatkowe miejsce. „Sprawy tymczasowe, czyli newsy, omówienia płyt, treści interaktywne czy streaming muzyki będziemy relacjonować w sieci – zapowiedział Albanese. – Magazyn papierowy będzie jej przeciwieństwem”.

Nareszcie.


Najlepsze z Great September

Najlepsze z Great September

Na wstępie trzy rzeczy:

1. Nowy (drugi rok) łódzki showcase Great September należy do festiwali średnio rozstrzelonych, a więc tramwajami czy taksówkami jeździć nie trzeba, ale elektryczna hulajnoga już by się przydała, w związku z czym przegapiłem co najmniej dziesięć (z ponad stu) koncertów, na których mi zależało – jak Byty czy Hage-O. I tak dobrze, że pogoda była letnia, więc biegać się nawet chciało.

2. Nie widziałem ani jednego z występów, które Jędrzej Słodkowski opisuje wśród swoich faworytów, więc mogłem kogoś świetnego przegapić.

3. Prowadziłem na konferencji panel o sztucznej inteligencji w muzyce (sam słuchałem panelistów z arcyzaciekawieniem!), więc są tu konszachty z organizator(k)ami.

*

Przechodząc do rzeczy, chciałbym zobaczyć jeszcze raz, a nawet pięć razy:

Pola Chobot i Artur Baran. Ależ gorąco zostali przyjęci, totalnie się nie spodziewali, jak na koncercie dla hardcore’owych fanów, a nie na niewdzięcznym festiwalu typu showcase. Entuzjazm ten udzielił się przechodniom, którzy wpadali i zostawali. I słusznie, bo w te pół godziny duet (z towarzyszami) wygrał swoje największe przeboje i jedną nowość, wszystko fenomenalnie.

Älskar. Wokalistka narzekała na problemy ze sprzętem i chyba także na własną formę wokalną, więc zacząłem się zastanawiać, jak bardzo by mi się podobali w swojej pełni – szczególnie bez rockowej konkurencji z piętra wyżej, przekrzykującej ich delikatności. W streamingu ich mikroprzeboje brzmią ładnie, na żywo pięknie.

Błoto. Pewniacy, wiadomo, ale nie bez ale. Bo gdy kombinują – imponują. A gdy lecą w transowe, rozciągnięte mantry, to na żywo – szczególnie na festiwalu showcase’owym, gdy nad każdą chwilą ciąży FOMO – chce się przewinąć do kolejnej jazzowo-syntetycznej kulminacji. Ale i tak żal było, gdy kończyli, mimo że przypadła im cała godzina (inni zwykle mieli pół).

Bart Gałązka. Pozytywne zaskoczenie! Chyba dla niego także, bo ponoć był to sceniczny debiut. Zgrabne, chwytliwe piosenki przechodzące od razu do konkretu, fajnie zmieniające dynamikę i pozwalające się Bartowemu wokalowi pokazywać w różnych barwach. Dodałem do obserwowanych.

NAOMS and The Arrougates. Kategoria punk / post-punk rzadko zatrzymuje mnie na dłużej, także z powodów nagłośnieniowych, tutaj po wejściu wyjść się nie dało. Zbyt imponująco brzmieli, zbyt fenomenalna jest wokalistka-gitarzystka, zbyt wiele się działo. Organizator festiwalu MENT ma już ode mnie maila, że powinien ich ściągnąć.

Skalpel. Bardzo przyjemna podróż w czasie, tym bardziej że zgodnie z teorią o 20-letnich cyklach muzycznych powinniśmy teraz mieć powrót mody na nu-jazz czy post-rock (i mam wrażenie, że trochę mamy). Co mnie najbardziej ucieszyło – wybaczcie panowie – to że pod sceną wcale nie było tłumu, ludzie pobiegli na młodszych. Tak trzymać.

Agata Radziszewska. Od niej chyba zacząłem festiwal i był to bardzo udany początek, szczególnie gdy już zdołałem wbić się z przedsionka do salki. Pomysłowe, zgrabne i zwarte piosenki w zacnym wykonaniu, wokalnym i ogólnym.

Mud/o. Na szarym końcu, bo zdążyłem dobiec tylko na ostatni utwór. Ale spowodował (wraz z tym, jak pożegnała ich publiczność), że pożałowałem zwłoki. Podobało mi się też, że wychodzące obok mnie dziewczyny w pierwszej kolejności komplementowały grę perkusisty.

Z lotu ptaka: mnóstwo muzyki po polsku, nawet jeśli z na wskroś anglosaskimi inspiracjami, angielski wręcz dziwił.

No i osobne wrażenie zrobiła – po latach od poprzedniej wizyty – sama Łódź.

 


O niedosycie

O niedosycie

Dowiedziałem się przypadkiem o książce Stevena Wilsona „A Limited Edition of One” (jest też polskie wydanie). O „książce”, bo to tylko po części autobiografia, w połowie dzieło dziennikarza muzycznego, i wcale nie chodzi mi o współautorstwo Micka Walla.

A przypadkiem, bo poczynań mojego dawnego boga muzycznego od dobrej dekady nie śledzę, bo z jednej strony zniechęcił mnie nijaką czy wręcz słabą muzyką, a z drugiej przez bihajp scenę anglosaską traktuję mniej więcej tak, jak większość Anglosasów traktuje sceny nieanglosaskie.

Zacznijmy od tego, że książka jest dobra, miejscami świetna, czytałem z zaciekawieniem z kilku powodów:

Gratka dla fana. Po raz pierwszy tak szczegółowo opowiedziane początki muzyczne Wilsona. Jego wczesne pasje muzyczne i doświadczenia koncertowe (był na pierwszym koncercie Marillion, jeszcze w dziwnymi składzie!), jego pierwsze instrumenty, montowane przez ojca sprzęty do nagrań i pierwsze zespoły, o których chyba nikt dotąd nie wiedział, bo nie zostały z nich żadne kasety, ewentualnie jeden egzemplarz w piwnicy Wilsona. I ta niepewność wokalna, do dziś.

O równoległym rozwijaniu się no-man i Porcupine Tree też można się dowiedzieć nowych rzeczy, jak też o zaskakująco intratnym i o dziwo rozwijającym robieniu muzyki do reklam. Nawet dla eksfana to całe pokłady dodatkowych kontekstów wyjaśniających, skąd wzięły się jedne z moich ulubionych (anglosaskich) nagrań wszech czasów.

Wyjaśnia się też, skąd się wzięły momenty najsłabsze. Rozstaniowa płyta Porcupine Tree „The Incident” była także dla mnie jednym z powodów rozstania z Wilsonem. Okazuje się, że powstała dla odhaczenia kontraktu z wytwórnią. Klasyk. Wilson po raz pierwszy nie czuł, że ma materiał na płytę (no bo nie miał) i przyznaje, że tytułową suitę skleił ze strzępów utworów, które samodzielnie nie nadawały się do rozwinięcia w samodzielne piosenki, z nadzieją, że razem się obronią. Nie obroniły się.

Historia popu. Jest tu portret podlońdyńskich sklepików muzycznych, które prowadziły takie freaki, że trzeba było niemal znać hasło, rodem z sentymentalnych filmów o tych czy innych złotych latach muzyki. Są urokliwe wyprawy dziecka po ten jeden winyl miesięcznie.

Jest wreszcie krytyk opowiadający o dziwnych hitach w historii list przebojów, z powracającymi bliskimi mi nazwiskami: Kate Bush, Peter Gabriel, Talk Talk. Patrzy na całość, przygląda się szczegółom, jak kuriozalne wokale w „Wuthering Heights”. Ku własnej pociesze znajduje wokalistów, którzy mimo braku talentu stali się postaciami wybitnymi.

Zawsze podobało mi się, że Wilson w pierwszym rzędzie był melomanem. Tutaj okazuje się też świetnym krytykiem. Najpierw ze swoimi listami, które jak każdy krytyk uwielbia i zarazem nienawidzi układać. Kiedyś te jego „100 utworów życia” wrzucę na playlistę w Spotify… o, ktoś już to zrobił. A wcześniej może wreszcie zainteresuję się jego i Tima Bownessa podcastem.

Relacje. Pierwsze dość egzotyczne znajomości muzyczne, znowu z niezłymi freakami, potem fascynująca dla każdego fana no-man historia jego poznania się i trwającej do dziś przyjaźni z Timem Bownessem, może najcenniejsza część całej tej kariery. Najwięcej miejsca zajmują jednak szczere opowieści o dynamice w Porcupine Tree i późniejszych zmianach personalnych. Dla równowagi są też fajne scenki z liderem Opeth, nie rozstającym się z butelką wina.

Jest wreszcie filmowy wątek miłosny: oto izraelski gwiazdor Aviv Geffen, miłośnik (słusznie) płyty „Signify”, organizuje Wilsonowi pierwszy występ w Izraelu. Ten poznaje tam niespełna 18-letnią dziewczynę i się zakochuje, ale nic z tego nie wychodzi. Ona wychodzi za mąż, ma z facetem dwie córki. Po 15 latach znów schodzi się z Wilsonem. I teraz on ma dwie córki. Happy end.

A co w książce męczy?

Nienasycenie. Wbrew podtytułowi to nie jest książka o tym, „jak osiągnąć sukces w muzyce, nie będąc częścią mainstreamu”. Choć oczywiście trochę jest, całkiem spore sale Wilson solowo wyprzedaje. Z Porcupine Tree wbrew lamentom też nie miał się czego wstydzić, choć wspomnienie koncertu do pustej sali, już po „Signify”, jest ciosem – także dla czytelnika.

Książka dla mnie jest przede o tym, jak robiąc przez całe życie – lub przynajmniej przez większość czasu – ukochane rzeczy, przeważnie na własnych warunkach i przeważnie ze świetnymi ludźmi, i w końcu osiągając bezpieczeństwo finansowe – pozostać niespełnionym.

Wilson wielokrotnie podkreśla, że ze swojej niezależności, alternatywności jest dumny, że się nie „sprzedał”, by raz po raz wylewać żale. A to że no-man nie zaskoczył tak, jak sugerował sukces pierwszego singla. A to że Porcupine Tree nie stało się nowym Pink Floyd i Radiohead, albo chociaż drugim Muse…

Niebywale gorzki jest finał wspinaczki Porcupine Tree w bardzo drogim studiu w Nowym Jorku z niby żartobliwą obietnicą menedżera, że wkrótce Wilson kupi sobie willę z basenem w kształcie gitary. Której oczywiście by nie kupił, ale fajnie byłoby mieć taką możliwość, co nie? I późniejsze gapienie się Wilsona w rankingi sprzedaży, w których go nie ma, nie ma, i dalej nie ma. A żałosnego teledysku do debilnie wybranego na singiel „Strip the Soul” – hello, co z genialnym „Trains”? – nawet fani Tool nie chcą oglądać. Balon pękł.

A późniejsza kariera solowa, niby tak udana? Wilson chwali się, że z legendarnym Porcupine Tree nigdy tylu tysięcy ludzi pod sceną nie widział, co sam gromadzi obecnie. Kończy jednak rozważaniami o tym, że gdyby nowa płyta wyszła o tydzień wcześniej albo później, to wspięłaby się na szczyt, ale w „jego” tygodniu popowe tuzy wyskoczyły bez zapowiedzi z własnymi premierami. Piewca muzycznych buntowników przynajmniej przyznaje, że zawsze gapił się w rankingi i zawsze marzył o tym, by się w nich pojawić, no bo „dorastał w epoce Billboardu”.

Rozdarta sosna. Czy w końcu lubi tę legendę Porcupine Tree, która po zawieszeniu aktywności dodatkowo urosła i w solowej karierze też ułatwiła mu przebicie się do fanów i mediów – czy jednak tej legendy nienawidzi, bo pozostaje człowiekiem od progrocka (ewentualnie metalu), bo musi uciekać przed tamtą stylistyką, dziennikarzami, festiwalami.

Wilson kocha tę swoją hardcore’ową publiczność i zarazem jej nienawidzi, bo w gruncie rzeczy marzył o mainstreamowej, ale ta go nigdy nie doceniła. Próbuje dogadzać tej pierwszej, bo z czegoś trzeba żyć, by zaraz ostentacyjnie celować w tę masową, ale ona go nie chce. Ależ to jest męczące już przy czytaniu, a jak musiało być męczące przez te dekady dla niego?

Skrzywiona (samo)ocena. Zawsze było tak, że Wilson najbardziej cenił swoje najnowsze płyty. I to wydawało się całkiem zdrowe, nawet jeśli trochę buńczuczne, bo rozumieliśmy, że dzięki temu zachowuje świeżość i satysfakcję z tworzenia nowych rzeczy i grania ich na koncertach.

W głowie jednak mi się nie mieści, że lista zaledwie 11 własnych płyt – spośród tej oficjalnej setki czy coś – które naprawdę ceni, zawiera tylko trzy niedawne albumy Porcupine Tree. Tyle dobrze, że wyłączając „The Incident”. W tym nijaką płytę powrotną, która powstała (tak jak książka zresztą) głównie z powodu covidowych lockdownów. Są też cztery płyty solowe, warte dla mnie mniej niż akustyczne solowe single Wilsona z dawnych czasów. Jest też podobno wybitne Storm Corrosion. Nie ma za to ani „Spotify”, któremu zawdzięcza żonę (i mnie), ani „Returning Jesus”. Z no-man wybrał „Together We’re Stranger” (okej) i „Schoolyard Ghosts” (ojej).

Dorobek lat 90. opisuje wręcz jak coś obciążającego, w zasadzie wolałby skasować go ze swojej dyskografii. Znów: może to pomaga iść naprzód, ale świadczy też o skrzywionym spojrzeniu na własną muzykę, podczas gdy tak znakomicie potrafi rozpoznawać i opisywać klasyki swoich idoli, nawet jeśli też hitami rynkowymi nie były. Jak i skrytykować ich za oczywiste gnioty.

Najbardziej jego własne błędy obciąża to, co sam ceni u innych muzyków – i za co ich zwykł krytykować. Moja recenzja jego drugiej solówki z 2011 r. pozostała niestety aktualna. A już pozbycie się najsympatyczniejszego z jego wszystkich partnerów Colina Edwina z Porcupine Tree dlatego, że w lockdownie Wilson sam pogrywał na basie…

*

Ten powracający refren niedosytu i rozczarowań może być ostrzeżeniem dla muzyków początkujących i marzących o tym samym – i pewnie też okazją, by sobie szczerze odpowiedzieć, czy na pewno chodzi tylko czy głównie o robienie dobrej muzyki. Bez finału na stadionie, bez obrotowej sceny.

Mimo tego refrenu, cienia nienasycenia, książka cieszy i uczy, a swoje żale Wilson przykrywa angielskim humorem. Lekturę trzeba też co chwilę przerywać, żeby znaleźć jakiś nieznany albo zapomniany kawałek któregoś z idolów Wilsona, a często przecież także moich. I to może się okazać tej książki największą zaletą.

 

PS. Książka jest też o tym, że Wilson nie jest muzykiem, jest przede wszystkim reżyserem dźwięku. Zakochany w zegarach Floydów, ta burza z „The Sky Moves Sideways”, multum innych sampli. To też wskazuje, co najlepszego mu się przydarzyło, udało, sprawdziło. Narracje.

PS2. Ależ trafny to był tytuł: „Up the Downstair”. Do góry schodami na dół. Taka ta kariera.

PS3. „Metanoia”, cóż lepszego?

 


Muzyka bez nośnika

Muzyka bez nośnika

„Po raz pierwszy od pojawienia się płyt CD w sklepach muzycznych wyprzedziły one winylowe longplaye, tym samym dołączyły do kaset w zamiarze całkowitego wyeliminowania z rynku fonograficznego płyt LP” – donosiła w 1987 r. agencja Associated Press.

W nowym numerze kwartalnika ZAiKS-u (str. 26) pokrótce opisuję to, co wydarzyło się po tej sensacyjnej nocie i jakie były tego konsekwencje, a pretekstem jest odwrócenie sytuacji: winyl właśnie wyprzedził kompakty. Aha, ja też mam trochę winylów, a gramofonu obecnie nie mam. Odtwarzacza CD też.


Letnie piosenki

Letnie piosenki

Zmontowaliśmy na bihajpie wakacyjną kolekcję klasyków starych i nowych, w mojej nieobiektywnej ocenie jedną z najprzyjemniejszych do słuchania (i często oglądania).

Składanka była słodko-gorzka, bo zbieraliśmy ją i publikowaliśmy w czasie kolejnych temperaturowych rekordów, nie tylko w Europie, bo przecież dosłownie i w przenośni płoną też Chiny, Stany, Kanada, w Kyoto jest permanentnie 35 stopni w cieniu.

Ale przy okazji wyszło parę ciekawych historii.

Jak choćby z otwierającym naszą kolekcję letnim klasykiem z Portoryko, bo dosłownie moment wcześniej kolega podesłał mi zeszłoroczny, ostentacyjnie niskobudżetowy teledysk Bad Bunny’ego. Czyli czysty remake klipu, który mamy w wakacyjnych klasykach.

Jeszcze mocniejszy i nie tak pogodny zbieg okoliczności przyniósł klasyk z Turcji. Pisze do mnie tamtejszy korespondent:

You know what? Just two days ago, before you posted it, Özkan, the most prominent legend of MFÖ, passed away. I felt like I had lost one from my close circle, and many people felt so. He is a rock star for us, and with his loss, we all felt like we lost our childhood, memories, first music performances, etc. Now, I’m more happy that you picked Bodrum for this list. Let’s this post stay there for his beautiful memory.

Bo było tak, że nasz wspaniały Turek podesłał trzy propozycje i spytał mnie o radę, co się najbardziej nadaje. Bez wahania wskazałem MFÖ.


Brzmienia pokolenia

Brzmienia pokolenia

Wreszcie dotarłem do Lublina na znakomite Inne Brzmienia, jedne z nielicznych polskich gwiazd mojego tekstu o parytetach na festiwalach.

Poza słuchaniem mądrze rozmawiających i przyjemnie grających miałem okazję poprowadzić rozmowę na temat pokoleniowego wymiaru muzyki. Różnorodni goście zapewnili rozmowę rozciągającą się od polskiego hip-hopu z lat 90. po Spice Girls i Britney Spears, dowodząc, że głos generacji może być autentyczny i sztuczny, niszowy i masowy. Byle był.

Cała rozmowa dostępna jest na fejsie, ze względu na rozstrzał tematów może być bardzo ciekawa albo nieznośna. Mnie najbardziej spodobała się końcówka bez jednoznacznej odpowiedzi, czy muzyka jako tzw. głos pokolenia się wyczerpała. Z jednej strony są dwa mocne powody, dla których mogło się tak stać:

  • Muzyka przez dobrych kilka dekad była dla młodych głównym narzędziem to wyrażania tego, kim się jest i z kim się jest (a z kim nie). Już takiej centralnej roli nie odgrywa.

  • Kolejne rewolucje muzyczne sprawiały, że sam wybór aktualnego gatunku oznaczał odcięcie się od poprzednich pokoleń, które nowego stylu nie rozumieją i go odrzucają: od rock’n’rolla przez punk po hip-hop, różne elektroniki i grunge. Już takich rewolucji nie ma.

Czy nie ma zatem muzyk pokoleń? W Lublinie pojawiła się sugestia, że ich rolę przejęły platformy pokoleń, że TikTok z nastoletnimi choreografiami jest tym odcięciem i wyrażeniem siebie, jakimi niby subkulturowe, a w praktyce masowe mody były dla rodziców i dziadków obecnych tiktokerek i tiktokerów.

Obrońcy gatunków mogliby też rzucić K-popem, który zapewnia wyrazistą identyfikację i odcięcie porównywalne z najbardziej hołubionymi muzykami pokoleń poprzednich.

Sam mam nie tyle zamiast, co obok tego inną sugestię: by zamiast myśleć o gatunkach pokoleń, spojrzeć na brzmienia pokoleń. Było pokolenie mikrofonu i gitary elektrycznej. Było pokolenie hałasu, metalowego czy punkowego. Było to od sztucznej perkusji i teł syntezatorowych – co łączy elektronikę z hip-hopem.

W tym kontekście okaże się, że obecne pokolenie ma swoje brzmienie: jest to wszechobecny autotune na wokalach. Kontrowersyjna innowacja sprzed dwóch dekad, wprowadzona do mainstreamu przez Cher równe ćwierć wieku temu, stała się takim standardem, że usłyszenie czystego wokalu w radiu budzi zdziwienie. Co ciekawe, całkiem często zdarza się on w hip-hopie, rzadziej w rapie wchłoniętym przez całe spektrum popu.

Co będzie następne? Być może zadecyduje o tym AI, jeśli z tworzenia dla nas optymalnych playlist z utworów pisanych i wykonywanych przez człowieka przestawi się na generowanie muzyki idealnie dostosowanej do naszych preferencji. Pewnie nikt z nas nie przewidzi, jak to będzie brzmiało. Pytanie, czy komuś rzeczywiście tego się będzie słuchać chciało.

*

Fot. Marcin Butryn / Inne Brzmienia

 


Kobiety nie sprzedają biletów na festiwale?

Kobiety nie sprzedają biletów na festiwale?

W nowej „Polityce” rozprawiam się z tym mitem wspólnie z trzema dziewczynami: liderką, partnerką oraz adeptką inicjatywy Keychange, która skłoniła już setki organizacji do obiecania, że zrobią parytet – i większość z nich już zrobiła.

Choć wystarczyłoby też spojrzeć na tłumy na hiszpańskiej Primaverze (co roku 400-500 tys. osób, 60 proc. spoza Hiszpanii), która od kilku lat dzieli swoje sceny po równo.

A na zdjęciu Inne Brzmienia, jedna z kilku polskich imprez oficjalnie realizujących parytet.


Talliński Tydzień Muzyczny

Talliński Tydzień Muzyczny

Prawie dziesięć lat minęło od mojego pierwszego tekstu o Tallinn Music Week, pisanego jeszcze zdalnie na podstawie czyjegoś pracowitego notowania. Dzisiaj e-platforma TMW pozwala (choć za paywallem) oglądać wszystkie panele do woli, także te z poprzednich lat.

Sześć lat temu miałem już przyjemność pojechać osobiście i nawet o czymś gadać. Ale najlepiej było w tym roku. Bo poza tradycyjnie bardzo dobrym poziomem i konferencji, i wystarczającej części z obejrzanych przeze mnie występów (choć i tak ułamka z wszystkich 188), dopisał jeszcze maj. 20 stopni, bezchmurnie przez cztery dni, miasto całe w zieleni, nawet zwiedziłem rezerwat z krańca stolicy (zdj.). Prawdę mówiąc: wręcz głupio było siedzieć w tych salach konferencyjnych czy koncertowych, zimą ratują życie.

Muzyczne odkrycia spisałem na bihajpie, pierwsza trójka i końcowe bonusy były wybitne i po wciąż odczuwanej pandemicznej posusze poruszały.

A tutaj chciałem wspomnieć o dość niezwykłym spotkaniu z Grenlandią. Miało być o klimacie, ale nawet ten najważniejszy z tematów przykryła dwójka gości: Jacob Froberg, organizator jedynego festiwalu muzycznego z największej wyspy świata, a przede wszystkim Nuka Alice Lund, „inuicka tancerka bębnów” (tutaj jakaś ilustracja).

Wszystkie jej opowieści były fascynujące, jak ta o kilkuminutowych nocach latem, gdy północne słońce na moment chowa się za górkę obok jej niewielkiego miasteczka (zarazem drugiego największego w kraju). Największe wrażenie chyba na wszystkich obecnych zrobiło jednak wyznanie, że początkowo zaproszenie do Estonii ją oburzyło. Bo przez stulecia „zachodni” człowiek wykorzystywał rdzennych Grenlandczyków, bo przeorani do dna lodów przez białasów wciąż próbują odtworzyć swoją kulturę i religię, bo Europejczyk to najeźdźca, kolonizator, niszczyciel, łaski bez. Nie będziecie się litować.

Opowiedziała też, jak wiele kosztowało ją wznieść się ponad te słuszne żale, przylecieć i o tym opowiedzieć. Uwierzyć, że nas ta część historii też obrzydza. Ale – uprzedziła pytania – niczego nam nie zagra ani nie zatańczy, nie zamierza też nigdy białasów uczyć swoich ledwie odzyskanych tradycji. Bo to sprawy Grenlandczyków.

*

Z gorszych wieści: tegoroczny majowy Tallinn Music Week był wyjątkiem, za rok początek kwietnia, ale będzie łatwiej siedzieć w tych salach.

A jak to się stało, że Polska wciąż nie ma takiej imprezy? Jak to się stało, że licząca 1,3 mln ludzi Estonia – 2/3 naszej stolicy – wystawia co roku prawie setkę przebranych wykonawców?

 


Playlista Liszta

Playlista Liszta

Zaczęło się od tego, że Ania kliknęła w playlistę „Czy chcesz powiedzieć, że muzyka klasyczna jest nudna?!”, bo miała fajny tytuł i okładkę.

W nowej „Polityce” piszę o niespodziewanym internetowym boomie na klasykę i jego symfonicznych przyczynach.

Szczególną frajdę mi też sprawiły tytuły klasycznych playlist z milionowymi zasięgami: „Jesteś astronautą w kosmosie poznającym rzeczy, których ludzkość nigdy nie pozna”; „Najadłeś się halucynogennych grzybów w erze wikingów”; „Ta playlista sprawi, że poczujesz się jak XIX-wieczny łotr”; no i „Gdy masz doła”.


Zaiksy

Zaiksy

Dostałem ostatnio zabawnego maila o tym, że przysługują mi tantiemy za „teksty publikowane w latach 2005-2014”, muszę tylko wyrazić zgody i podać numer konta.

Po sprawdzeniu, że nikt nie próbuje wyłudzić moich danych, łaskawie wyraziłem zgodę – by dowiedzieć się, że nie chodziło o te setki recenzji, wywiadów i artykułów o muzyce, ale mój zaledwie roczny epizod w „Wall Street Journal Polska”, gdy próbowałem już wbić do „Przekroju”, ale tuż po magisterce – o historii muzyki popowej, ale gwarantującej mi tytuł magistra ekonomii – zarabiałem pisaniem o różnych Airbusach i innych sypiących się Lehman Brothersach.

Okazuje się, że światowe korporacje hojnie opłacały (i zapewne opłacają) monitoring mediów, który powinien był się podzielić ze mną swoimi zyskami z moich wycinków. Wyszło parę stówek, nie pogardzę.

Temat tantiem przypomniał mi o tekstach, które ostatnio napisałem dla całkiem fajnego kwartalnika ZAiKS-u. W najnowszym numerze, choć w tekście pisanym w styczniu, zastanawiam się, czy komponująca i nagrywająca sztuczna inteligencja jest kolejną przelotną ciekawostką czy też zagraża żywym muzykom. Ostatni apel Universal Music do Spotify i Apple Music, aby odcięły ją od swoich zasobów, bo AI „wyszkoli się” na utworach gwiazd i będzie je kopiować, wydaje się potwierdzać opcję drugą. Tak jak ten fakt:

Jak donosił magazyn „Music Business Worldwide”, chiński koncern Tencent Music opublikował w serwisach streamingowych już ponad tysiąc piosenek, w których sztuczna inteligencja podszywa się pod wokalistki i wokalistów z krwi i kości. Jeden z tych utworów przebił granicę 100 mln odtworzeń.

We wcześniejszym numerze „Zaiksu” z Ralphem Kamińskim na okładce przyglądałem się z kolei danym z serwisów streamingowych sugerującym, że stara muzyka wypiera nową, i stąd między innymi bierze się walka o prawa do katalogów klasyków popu i rocka.

A największą radość sprawia mi to, że na zaiksowych łamach sąsiaduję teksty te sąsiadują z kolegami z owego wymarzonego „Przekroju”, choć tantiem za tamte teksty się nie spodziewam.