Antony and the Animal Collective

Antony and the Johnsons - The Crying Light (Secretly Canadian, 2009)..Antony and the Johnsons – The Crying Light (Secretly Canadian)

Ocena: 5/6

Niedawna rozmowa z Antonym na zawsze uodporni mnie na wielkie oczekiwania względem wywiadów z wielkimi artystami. Zamiast inteligentnego i wrażliwego rozmówcy po drugiej stronie kabla siedział (leżał?) zaspany człowiek, który ożywił się dopiero zapytany wprost, czy źle się ma. Na szczęście na papierze takich rzeczy nie widać.

Później pomyślałem o kilku innych wywiadach, choćby tym wydrukowanym w „The Wire” (świetna okładka) czy też rozmowie wyemitowanej na stronie Guardiana. We wszystkich Antony Hegarty, do niedawna częściej opisywany jako społeczny aktywista niż muzyk, mówił wyłącznie o Matce Naturze, o zachwycie nad światem, nad otaczającymi go ludźmi i w ogóle Carpe Diem!

I wiecie co? Nie sposób odmówić mu prawa do tej dziecięcej naiwności, bo nie wygląda na udawaną. Nawet przebrany w damskie ciuszki Antony wygląda na wzór szczerości gdy postawić go obok karmazynowego Zorro Jacka White’a. Pan And The Johnsons okazuje się jeszcze bardziej prawdziwy bez dramatycznych wspomnień i niewiele jaśniejszych wizji przyszłości, bez wielkiego przesłania, skoncentrowany na muzyce. Bo podjęcie tematu zielonej metafizyki traktuję jako typowy songwriterski wytrych – łatwiej się pisze mając globalny temat, poza tym jest o czym odpowiadać w wywiadach.

Taki mniej teatralny Antony skazuje się rzecz jasna na głosy rozczarowania. Ale bądźmy realistami: cokolwiek w najbliższych latach nagra, pozostanie w cieniu góry „I Am a Bird Now” (8849 m.n.p.m). Słusznie więc postępuje, dając sobie i słuchaczom odpocząć od Antony’ego cudaka i wokalnego akrobaty, bez stawania na palcach i powtarzania sprawdzonych formuł tylko dla zaspokojenia niebosiężnych oczekiwań, których i tak zaspokoić nie sposób. Słuchaczowi zaś mniejsza intensywność i lżejszy ładunek emocjonalny dają szansę na swobodny odsłuch bez czekania na odświętne sytuacje. Bo „The Crying Light” to jedna z tych płyt, które nie zachwycają w dniu premiery, lecz w okolicach jej pierwszej rocznicy.

Animal Collective - Merriweather Post Pavilion (Domino, 2009) . Animal Collective Merriweather Post Pavilion (Domino)

Ocena: 4/6

O medialnej zawierusze i wszelkich możliwych kontekstach „Merriweather Post Pavilion” wszystko już napisał Bartek Chaciński na blogu i w Przekroju. Ograniczę się więc do samej muzyki Animal Collective. Przy całym szacunku dla przewrotnych pomysłów AC (w szczególe i w ogóle) i błyskotliwej ostentacji, z jaką odwracają się plecami do pop-rockowych standardów potulnie akceptowanych nawet przez nurt indie, mam nieuleczalny problem z bezładem brzmieniowym AC. Konkret? Ano chodzi głównie o absolutne nieumiarkowanie w pogłosie i echu.

Kiedy 7-8 lat temu zaczynałem bawić się w nagrywanie, liczne niedociągnięcia maskowałem stertą reverbów i delayów (błędy popełniam dalej, ale sprytniej odwracam od nich uwagę). Efekt kojarzył się zazwyczaj z nie najlepiej nagranym koncertem. Stąd nie zdziwiło mnie, gdy sporo osób – mieszając fakty i plotki – potraktowało „Merriweather Post Pavilion” jako podrasowaną koncertówkę AC z premierowym materiałem, a nie jako nowy album studyjny.  A może zasugerowali się tytułem płyty, nawiązującym do legendarnego amfiteatru (położonego w Lesie Symfonicznym!), w którym w 1969 roku jeden jedyny raz spotkali się na scenie The Who i Led Zeppelin? W każdym razie mojemu gustowi zawsze bliżej było do akustyczności Nicka Drake’a albo Sufjana Stevensa niż do podwodnego brzmienia  artystów 4AD, skądinąd świetnych. Bliżej do „Aerial” Kate Bush niż do „The Sensual World”, kompozycyjnie przecież bezbłędnego.

A jednak „Merriweather Post Pavilion” z miejsca stało się moim ulubieńcem w dziesięcioletnim dorobku Amerykanów. Pomimo zachowania tej pozornie chaotycznej produkcji i upartego zalewania pogłosami instrumentów i wokalu, Animal Collective uderzają tutaj konkretem: „My Girls” czy „Brothersport” nie pozostawiają miejsca na analizy, bo przy pierwszym zetknięciu wbijają się w pamięć, a potem wydobywają z niej bez zaproszenia (łapię się na nieświadomym nuceniu – test spacerowy zaliczony).

Przy odrobinie dobrej woli zawsze znajdzie się powód, by nawet słabsze kawałki za coś pochwalić. Ale co zrobić, gdy niespełna tydzień po premierze ma się ochotę przewinąć „Summertime Clothes”, „Daily Routine” czy „Guys Eyes”? Co będzie za kilka miesięcy? Albo za rok, kiedy według mojej teorii Antony zacznie wszystkich zachwycać? (I co miałem na myśli, pisząc „przewinąć”?)

(Edit 9.01.10: Zgodnie z obawami całości „MPP” po roku nie jestem w stanie cierpliwie wysłuchać. Ale nigdy bym nie przypuszczał, że AC nie zmieszczą się w rocznym podsumowaniu moim i Przekrojowym. Skandal).

Fine.




10 komentarzy

  1. iammacio pisze:

    tak tylko w kwestii designu – zajebiste sa te drzewka jako oceny! jak zwykle najwyzsza dbalosc o szczegoly;]

  2. Mariusz Herma pisze:

    Dzięki, do drugiej w nocy ślęczałem.

  3. earwicker pisze:

    cokolwiek w najbliższych latach nagra, pozostanie w cieniu góry ?I Am a Bird Now? – do wydania ostatniego albumu sądy w ten sposób wartościujące jego twórczość muzyczną zaliczałem do kategorii „nie dotyczy”, nie było po prostu potrzeby myślenia o niej w tych kategoriach. jego poprzednie płyty miały coś z ostateczności, poza tym, Antony, wydawało się, miał patent na zjednywanie sobie słuchacza, nic, co robił nie było tak do bólu konwencjonalne. sztuka polegała na tym, że za każdym razem działało coś innego- przy tamtych ten przypomina raczej didaskalia.. na razie pauzuję, określenia typu „szczytowe osiągnięcia”, „przełomowy album” zostawiam na boku- jeśli coś mnie przekona do zmiany, to będzie to dopiero kolejny projekt, rok w tą czy w tamtą stronę nic tu nie zmieni.

    btw, ciekawy blog.

  4. Mariusz Herma pisze:

    Hej Earwicker. Myślę, że ta płyta da mu trochę spokoju, pozwoli wziąć głębszy oddech i przygotować się do mocniejszego wejścia za te 2-3 lata. Gdyby teraz się wysilał, zostałoby to odebrane jako walka z własnym cieniem.

    Ciekaw jestem dwóch rzeczy: jak na charakter płyty wpłynęła nieobecność wpływowych przyjaciół? A jak około 150 koncertów? Bo doświadczenie tak rozległej trasy może skłaniać do pisania utworów, które łatwo przenosi się na scenę, bez wielkiego składu i wypełniania luk po wspomnianych gościach.

  5. earwicker pisze:

    po przesłuchaniu EPki spodziewałem się kameralnego albumu z rozpoznawalnym instrumentarium- wyjątek mógł stanowić „Shake That Devil”, nie specjalnie mi przypadł do gustu, ale pomyślałem o nim właśnie jako o głębszym oddechu, o którym wspominasz, czymś na swój sposób wesołym. Jakiegoś rodzaju potwierdzeniem mógłby być kawałek Epilepsy is Dancing- w tym wypadku wystarczy spojrzeć na tytuł, by przekonać się, że coś jest na rzeczy. Co zaś się tyczy owych koncertów, to na albumie daje się oczywiście odczuć ich atmosferę. Album utrzymany jest w swobodnym wobec studyjnych wymogów stylu. Tyle, że studio to po prostu praca, nikt ci tam nie przyklaśnie, nikt nie skomentuje uśmieszkiem potknięcia.
    słowem, patrząc na niektóre z zamieszczonych na płycie utworów odnoszę wrażenie, że wszystko straciło na intensywności, czasami, że niektóre z pomysłów zbyt szybko zdobyły akceptację.

  6. Mateusz pisze:

    A dla mnie właśnie brak Shake That Devil na longplayu jest nieporozumieniem. Liczyłem na to, że Antony nieco odejdzie od tej pierwotnej formuły intymnego songwritingu. The Crying Light mnie po prostu wynudziło i odłożyłem ten album na bok. Może faktycznie trzeba mu poświęcić czasu, ale nie ukrywajmy, że wszyscy oczekiwali kolejnego przebłysku geniuszu – może nie na miarę I’m a Bird Now, ale na pewno czegoś WIELKIEGO. Ja natomiast wciąż czuję się nieprzekonany, po prostu zawiedziony.

    Natomiast jako „animalowy” sceptyk muszę przyznać, że tym razem AC mnie bardzo pozytywnie zaskoczyli. Ale wciąż nie mogę się wgryźć do końca i wszelkie „ochy i achy”, peany na cześć MPP są dla mnie niezrozumiałe. Smaczków jest mnóstwo, ale muszę je wyławiać z chaosu, wygrzebywać z kociołka pełnego rozmaitości. Nie jestem w stanie ogarnąć całości, bo mi się rozmywa, rozłazi po bokach, rozlewa. Ale MPP mimo wszystko jawi się jako najbardziej przystępny wytwór Animali. Będę ich drążył jeszcze trochę, a nuż doznam olśnienia? ;>

  7. Mariusz Herma pisze:

    Mnie z EP-ki najbardziej brakuje ślicznego „Hope Mountain”, aczkolwiek przyznaję, że „Shake That Devil” robi wrażenie. Przed kilkoma godzinami puściła to Trójka, rozbijając dla mnie nieco urodzinową imprezę kolegi – nie da się obok tego utworu przejść obojętnie. Zachwycał się nim – też w Trójce – nasz dziennikarski kolega i Pustkowy wymiatacz Radek Ł. Ale nie ukrywam, że dużo bardziej podoba mi się do połowy, nie od.

    Jak Ty czekam na olśnienie zwierzakami, bo najwyraźniej także nie doznałem jeszcze tak jak wszechświat. Dajmy sobie trochę czasu.

  8. Marceli Szpak pisze:

    @ earwicker
    mnie chyba najbardziej to przyciągnęło do Lighta – brak tej histerii, brak teatru, kurde, nawet pójście w stronę przeboju (Epilepsy nadaje się idealnie do radia, fakt, że do takiego sprzed dwudziestu lat, z plejlistą typu Kathe Bush i 4AD)i w pewnym sensie ta płyta, to jednak jest kamień milowy, bo pokazuje, że Antosia poza teatrem, poza pozą i przebraniem, jest bardzo profi singer/songwriter. Więcej takich płyt:)

  9. Mariusz Herma pisze:

    No i w Europie radzi sobie całkiem radiowo. Debiuty: #2 Belgia, Hiszpania i Szwecja, #3 Dania, #4 Francja, Holandia i Norwegia, #7 Szwajcaria, #9 Włochy, #15 Niemcy i osiemnastka w UK. Aż miło patrzeć. Na Olis nie zaglądam, bo na nasz rynek powinni Johnsonów wymienić na „Różni wykonawcy”.

  10. Drzewka rządzą.
    „Shake That Devil” też :-)
    (szkoda że nie na dużej płycie)

Dodaj komentarz