.Steven Wilson – Insurgentes (kscope)
Każdy nowy projekt Wilsona oznaczał także nowy styl. A kiedy piosenki Blackfield zagroziły łagodniejszemu, popowemu obliczu Porcupine Tree, natychmiast zostało ono dociążone i rozciągnięte, czasowo i stylistycznie. „Insurgentes”, pierwszy album studyjny który Wilson wydaje pod własnym imieniem i nazwiskiem (bo „solowe” były już ambientowy Bass Communion i awangardowy I.E.M), przynosi tu pewną odmianę. Jako całość wnosi sporo świeżości, ale gdy przyjrzeć się z bliska – okazuje się zbitką pomysłów, które bez trudu pomieściłyby już istniejące muzyczne instytucje. Innymi słowy, Wilson po raz pierwszy zakłada projekt nie dlatego, że jego artystyczna dusza dusi się w dotychczasowych ramach.
Osobiście stawiałem na dopełnienie idei „Cover Single”, serii dwuutworowych singli z jedną kompozycją zapożyczoną (Alanis Morissette, Abba, The Cure, Prince) i jedną autorską Wilsona. Krążków początkowo intymnych, przeważnie akustycznych i odartych z precyzyjnej produkcji, z czasem bardziej poszukujących. Takie momenty na „Insurgentes” są, ale w odwrocie. Więcej tu kombinatoryki na pograniczu rocka, elektroniki i eksperymentu wszelakiego. Czasem przynosi to rezultaty chwytliwe i dosadne („Harmony Korine”) albo wyjątkowo piękne („Abandoner”, mój numer jeden), ale także męczące („Salvaging”, „No Twilight”) lub nijakie („Only Child” i „Significant Other”, które ratuje bezbłędna wokaliza w refrenie).
Mam przeczucie, że na te bardziej srogie fragmenty „Insurgentes” pośredni wpływ miał Gavin Harrison. Będąc perkusistą technicznie wybitnym i nadzwyczaj wyrazistym, samą obecnością narzuca precyzyjne, intelektualne, a jednocześnie efekciarskie nastawienie: lepiej przywalić niż wyciszyć. Porównajcie kruchy początek „Get All You Deserve” na łamiący się głos i pianino z impetem końcówki. Jak miłą odmianę przynoszą trzy banalne akordy zamykającego „Insurgentes”.
Wypada odnotować obecność innych gości: Tony Levin, basista King Crimson i najbarwniejsza postać na koncertach Petera Gabriela, japoński specjalista od koto Michiyo Yagi oraz saksofonista/flecista Theo Travis. W zasadzie brakuje tylko Roberta Frippa. Znakomity gospodarz, znakomici goście, ale impreza nie do końca się klei.
.
Richard Barbieri – Stranger Inside (kscope)
Steven Wilson ćwierć wieku zbierał odwagę, zanim zaryzykował własnym nazwiskiem. Ale to nic przy jego starszym koledze z Porcupine Tree. Richard Barbieri zaczynał z grupą Japan w 1976 roku, a swój pierwszy solowy album wydał dopiero w roku… 2005. „Things Buried” było majstersztykiem muzyki programowanej: kompletnym, różnorodnym, wciągającym. Profesor od syntezatorów zadbał wówczas nie tylko o rozmach barw i krystaliczne brzmienie, ale również o najzwyklejszą muzyczną estetykę.
Swój drugi album nagrał niemal ekspresowo. Efekt? Zaledwie poprawna powtórka koncepcji znacznie lepiej rozwiniętych na solowym debiucie. Błyskotliwe pętle perkusyjne, które wcześniej rozwijały przed Barbierim ogrom możliwości, w przypadku „Stranger Inside” zdają się więzić go przez długie minuty, ledwie od czasu do czasu wciśnie tu i ówdzie jakiś ozdobnik. Ktokolwiek zaprogramował kiedyś powalającą (przynajmniej jego samego) pętlę perkusyjną, doskonale wie, że takie odkrycie nader często bywa przekleństwem, od którego przez długie tygodnie nie sposób się uwolnić. W takich momentach docenia się kunszt Massive Attack.
Barbieri co krok wpada w tę pułapkę, a w rytmicznym zniewoleniu zapomina o jakichkolwiek melodiach, o czymś takim jak fabuła albumu i dawkowanie napięcia – ewentualnie wpada w tani patos („Cave”). Ciekawostkowego, jednorazowego charakteru płyty nie zmieniają ani manipulacje głosami żony Suzanne Barbieri i Tima Bownessa, ani obecność Steve’a Jansensa jako współaranżera. Już lepiej sięgnąć po zapis którejś z ich licznych kolaboracji z lat 90.