Meshuggah – ObZen
Gdy spytać fana ciężkich brzmień, gdzie chciałby spędzić życie, bez chwili wahania wskaże Skandynawię. Nic dziwnego, skoro od blisko dwóch dekad podbiegunowe okolice Europy stanowią światowe centrum ekstremalnego metalu. Wśród rozlicznych przedstawicieli wyklętego gatunku z Norwegii, Finlandii czy Szwecji, zwykli śmiertelnicy powinni być może najszerszym łukiem omijać Meshuggah. Nazwa grupy, zaczerpnięta z języka hebrajskiego, jest stuprocentowo trafiona – oznacza „szaleństwo”.
Szwedom udało się jednak zdobyć uznanie nawet osób niespecjalnie zainteresowanych gatunkiem, czego dowodem jest niniejszy tekst. Wystąpili nawet w szwedzkiej telewizji publicznej – wyobrażacie sobie występ Behemoth albo Vadera w TVP? Sekret Meshuggah tkwi w niespotykanej inteligencji kompozycyjnej i karkołomnych podziałach rytmicznych, godnych najzdolniejszych adeptów rytmiki. Bywa, że każdy z instrumentalistów wybiera swój własny rytm. Muzyka gubi wówczas jednolity puls, za to przybywa jej kilku dodatkowych wymiarów, a próba ogarnięcia przebiegu akcji stanowi dla umysłu wyzwanie porównywalne z rozwiązywaniem sudoku na poziomie trudności „diabolical”.
Wprawdzie po latach eksploatowania tej metody Szwedzi zaczynają stąpać po własnych śladach, wciąż jednak w metalowym świecie wyróżnia ich praktycznie wszystko. Może z wyjątkiem koszmarnej okładki, na jaką żaden szanujący się zespół nie powinien sobie pozwolić.
„Przekrój”