.Tim Hecker – An Imaginary Country (Kranky)
Grząski to teren: wyszczerbiony i odarty z tradycyjnie pojmowanego piękna, budowany na elektronicznych mikrodźwiękach, zaszumionych syntezatorach oraz pochodnych radiowych zakłóceń. Grząski, gdyż banał od arcydzieła oddziela tu niewiele. Ale też dlatego, że bodaj nigdzie indziej indywidualne upodobania, a nawet nastrój czy pora roku, nie wpływają tak drastycznie na odbiór. Doskonale było to widoczne przy okazji niedawnej premiery Fennesza. Tak skrajnych opinii jak „Black Sea” jeszcze żaden album Austriaka nie zebrał (mnie osobiście się spodobał). Bo i na żadnym innym krążku Fennesz nie zszedł tak głęboko w estetykę glitch, rezygnując nawet z tych szczątkowych melodii i rzadkiego w najnowszej elektronice optymistycznego nastroju, za które pokochały go tłumy.
W tym grząskim ambiencie Tim Hecker bardzo sobie upodobał i trwa w nim już prawie dziesięc lat. Po „Harmony in Ultraviolet” z 2006 roku zdawało się, że w przeciwieństwie do Fennesza nie ma za bardzo czego rezygnować. Ale gdy ktoś się uprze… Ogołoćcie tamtą płytę z połowy barw, odejmijcie sporadyczne melodie i fragmenty wykazujące śladową obecność tytułowej harmonii (przecież takie „Chimeras” było niemalże chwytliwe). Zaistniałą próżnię wypełnijcie pulsującymi loopami, a całość pokryjcie lekkim przesterem: oto „An Imaginary Country”.
Bardziej niż pochwalić Heckera za jak zwykle solidną robotę, mam ochotę wyrzucić mu lenistwo i żerowanie na własnym dorobku. Nie ma tu nic wyjątkowo pięknego, nastrojowego czy ciekawego, jedynie poprawność. Z jednym wyjątkiem: mesmeryczne „Where Shadows Make Shadow”, które ku mojej uciesze trwa nieomal 9 minut. Ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że 1) autoinspiracja jest cechą charakterystyczną nawet mistrzów gatunku, 2) powściągliwość „An Imaginary Country” logicznie wpisuje się w ślimaczą ewolucję Heckera. Bo i cóż innego mógłby nagrywać człowiek rozkochany jednocześnie w My Bloody Valentine i Brianie Eno, koncertujący z Godspeed You! Black Emperor, a nocami zasłuchujący się w The Conet Project? Nie próbujcie tego na iPodowych słuchawkach, przegapicie połowę dźwięków.
.
a „Borderlands”? jest przepiękne :) W przypadku Tima Heckera nie mam najmniejszych zarzutów o powtarzalność, gdyż każda płyta jest dla mnie małym arcydziełem. Życzę każdemu artyście, żeby był powtarzalny i rozwijał się tak ślimaczo jak Hecker :)
To ja też chciałem się przywitać i podziękować :-). Nie tylko za uwzględnienie w blogrollu, ale i za cynk do ostatniego Parta, którego pojawienie się jakoś, nie wiedzieć czemu, przegapiłem… „Black Sea” też mi się podoba, choć z Fenneszem mam problem – zdecydowanie nie wszystko łykam bez popitki ;-).
Ten Part i mnie by jakoś przemknął, obudziłem się miesiąc po premierze, bo to lutowe wydawnictwo. Przeglądamy niewłaściwe serwisy muzyczne :-)