. Bat For Lashes – Two Suns (EMI Music Poland)
Stylistyczny ekumenizm wciąż pozostaje w modzie i dobrym artystom zwykle dobrze robi. Ale pociąga za sobą ryzyko popadnięcia w skrajności dwojakiego rodzaju: albo wykonawca rozmyje się w „międzystylu” (© Bauagan Mistrzów) i nigdy nie odnajdzie samego siebie, albo w obawie przed autopowielaniem pocznie skakać od jednej inspiracji do następnej – z bardzo podobnym rezultatem.
Trzydziestoletniej pół-Pakistance bliżej do tego drugiego modelu, a więc i związanej z nim groźby. Natasha Khan jak nikt inny balansuje na granicy błyskotliwego ekstrawertyzmu i multigatunkowej papki. Głos ma spektakularnie giętki, ciągoty i do Loreeny McKennitt, i do Steve’a Reicha, a serce do nastrojowości 4AD, prostej elektroniki, a nawet – niewiarygodne – muzyki gospel. Słuchając „Two Suns” po raz pierwszy, siedziałem naprzeciwko półki z płytami i skakałem wzrokiem od tytułu do tytułu, średnio kilka razy na utwór.
Gdy to początkowe zdumienia opada, pojawią się wszakże pytania. W takich momentach jak „Two Planets”, „Daniel” czy „Moon and Moon” nie brzmią one: po co nam Björk? po co nam Kate Bush? po co Tori Amos? Raczej: po co nam Natasha Khan? Poza tym jako człek przywiązany do koncepcji albumu, zazwyczaj wolałbym pozostać w jednym klimacie nieco dłużej niż cztery, góra pięć minut. Dużo piszę o nastrojach, bo do kompozycji i melodii dziewczyna nie ma moim zdaniem za grosz talentu (ale świetnie się maskuje).
Do spróbowania „Two Suns” wypada wszelako zachęcić. Bo podchodząc do Bat For Lashes bez (błogosławionego) bagażu żeńskich indywidualności późnych lat 80. i dalszych – muzyki niby nie tak bardzo starej, ale jednak z poprzedniego pokolenia – zachwyt osobliwą wielobarwnością twórczości BFL jest niemal gwarantowany. Tymi kolorami, o których Natasha ciągle śpiewa i zapowiada już na okładce. Skrycie podejrzewam, że mamy tu do czynienia z pięknym przykładem spełniającej się twórczo synestezji.
. Archive – Controlling Crowds (Warner Music)
Spotkanie z każdą kolejną płyta Archive zdaje się wymagać coraz więcej wysiłku – bynajmniej nie przez prekursorskie zapędy czy słówko „progressive” w opisie grupy na MySpace. I szczerze mówiąc, sam się sobie dziwie, że ciekawość bierze jeszcze nad tym zmęczeniem górę. Pewnie to ciągle echo lekkiego zadurzenia w „You All Look The Same To Me”, bo i ja swego czasu nie mogłem się opędzić od „Again” oraz kilku innych sympatycznych trip-hopów z tamtej płyty. Nie przeszkadzała mi w tym świadomość, że pomysł na ten doskonały akustyczny niby-riff zawdzięczają nie tylko własnej wyobraźni.
Niefortunnie sukces ów spowodował tyle, że do tego „Again” od trzech albumów sprowadza się cały pomysł Londyńczyków na ich muzykę, czym diametralnie różnią się od Bat For Lashes. Ulubieńcy polskiej i francuskiej publiczności (i bodaj nikogo więcej) najwyraźniej są głęboko przekonani, że aby kontrolować tytułowe tłumy, wystarczy sięgnąć po tandetną hipnozę: zapętlić banalny gitarowy bądź elektroniczny motyw i na jego tle grać cztery akordy. I tak w kółko, i znowu, again and again.
Nie sposób się z tym co napisałeś o Archive nie zgodzić. Ja chyba już przy Noise doszedłem do wniosku, że będzie trudno, aby zespół nas „czymś” zaskoczył. I Controlling Crowds jest tego przykładem. To nie jest zła muzyka, ale zupełnie przewidywalna, jak ten zapętlony motyw.
Natasha to jedna wielka ściema. Ale chyba najprzyjemniejsza, z jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się obcować. Wodzi za nos, na pokuszenie, jakichkolwiek oznak indywidualności ze świecą szukać. A i tak dałem się oszukać po raz drugi.
Ja z „Two Suns” mam ten problem, że właściwie zaczyna się dla mnie od szóstego numeru, czyli „Siren Song”. Przedtem jest raczej mdło i nudnawo. Dopiero począwszy od „Siren Song” wszystko nabiera rumieńców. Nie wykluczam jednak, że to złudzenie wynikające z tego, że jeszcze nie zdążyłem się z tą płytą zaprzyjaźnić (na razie to przelotna znajomość). A do słyszalnych gołym uchem inspiracji Natashy dorzuciłbym jeszcze Jane Siberry.
W kwestii nowego Archive nie zabieram głosu, bo nie znam i zapewne nie poznam, gdyż z tymi kolegami nigdy mi po drodze nie było…
Jane Siberry – bardzo trafne skojarzenie, trochę Issę przyćmiły łatwiejsze porównania z Kate Bush. Niedawno trafiłem na teledysk do One More Colour i muszę przyznać, że to spore przegięcie nawet jak na ’85 rok.
Przy okazji małe odkrycie (za wikipedią): „W 2005, Jane Siberry jako pierwsza zastosowała tryb cen określanych przez konsumentów jej muzyki w dostępie sieciowym, w tym gratis.”
Miała wtedy 50 lat! W zasadzie starszy o parę lat Peter Gabriel też kombinuje z internetem bardziej niż większość młodzików. A wszyscy tylko powtarzają Radiohead i Radiohead (ja też).
No tak, bo w gruncie rzeczy o Siberry niewiele osób słyszało (i nic dziwnego – spróbuj np. znaleźć jakąś jej płytę – nie licząc dosłownie jednej składanki – w którymś z polskich sklepów). A na tym „dostępie sieciowym”, zdaje się, niezbyt dobrze wyszła – strona jej sklepu od dłuższego czasu is dead. Wygląda na to, że jedna z bardziej oryginalnych artystek lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych odchodzi właśnie w niebyt…
Z innej beczki: rozwalił mnie literacki język jej notki biograficznej w polskiej Wiki. Kolejny dowód na przewagę maszyny nad człowiekiem ;-). A już takich np. „radiogennych fanów” koniecznie muszę sobie zapisać.
korytarze internetu pobrzmiewaja plotkami, ze BFL moze wpasc do nas tego lata. jakby komus bylo jeszcze malo koncertow.
dude! powtórzę się – zacznę sie prostytuować żeby na te wszystkie koncerty wyrobić!