Franz Ferdinand – Tonight: Franz Ferdinand (Domino)
Od założenia grupy, która swego czasu dzielnie broniła brytyjskich granic przed najazdem amerykańskich The White Stripes i The Strokes-, minęło siedem lat. Trzy czwarte składu grupy świętowanie 30. urodzin ma już dawno za sobą i na co dzień zajmuje się rodziną. Ich fani także wyrośli z nastoletniej beztroski, niejeden nawet pozbył się już legitymacji studenckiej i ma większe dylematy niż wybór klubu na wieczór.
Szykując trzeci album, szkoccy królowie parkietów stanęli więc przed nie lada dylematem. Rozsądek nakazywał pozostać przy swojej specjalności, to jest wlewaniu ducha disco w rockową tradycję. Ale sami na dyskoteki nie chodzą, bo serce ciągnie ich ku eksperymentom. Od początku prac nad „Tonight: Franz Ferdinand” zapowiadali więc emigrację poza granice własnego stylu. Kilkakrotnie zmieniali producenta, szumnie ogłaszali czerpanie inspiracji z muzyki afrykańskiej (z tego rzekomego zachłyśnięcia Czarnym Lądem została jedna melodyjka w „Send Him Away”) i archaicznej elektroniki, którą reprezentują tu wszechobecne syntezatory.
To wewnętrzne rozdarcie zaowocowało zarówno chwalebną różnorodnością, jak i drażniącym niezdecydowaniem, szczególnie pod koniec płyty. Ośmiominutowy „Lucid Dreams”, typowy taneczny kawałek Franz Ferdinand, w połowie wpada w elektroniczną entropię. Następujący potem „Dream Again” to klawiszowy wyciskacz łez, a całość zamyka akustyczna ballada na gitarę i głos. Ten nietypowy kwadrans wymaże z waszej pamięci wszystko, co działo się wcześniej, w tym dwa znakomite przeboje w starym stylu „Ulysses” i „Live Alone” – ale nie pozostawi nic w zamian, bo poza parkietem Franz Ferdinand okazują się bezsilni. Należałoby więc spytać: czego właściwie chcecie? – Tak naprawdę to chcę mieć wpływ na świat – odpowiada wokalista Alex Kapranos, a ja nie mam już nic więcej do dodania.
„Przekrój” 05/2009