Pobieżne przesłuchanie Prince’a wyczynów najnowszych potwierdza wnioski sprzed kilku lat: można już przestać go słuchać, za to patrzyć mu na ręce trzeba. Bo facet należy do tej elitarnej grupy, która każdym ruchem przedefiniowuje muzyczny biznes, szukając złotego środka między światem płyt, mp3 i coraz modniejszych, chociaż najbardziej w tym towarzystwie archaicznych koncertów. A propos: zbiór 60 plakatów koncertowych, często zjawiskowych, gorąco polecam.
Wiadomo, że ani Prince’owi, ani tym bardziej Radiohead czy Nine Inch Nails pionierskie laury się nie należą, ale to oni ledwie przetarte ścieżki swym medialnym cielskiem poszerzają w dostępne wszystkim autostrady. „W 2004 roku Prince wręczał płytę „Musicology” każdemu, kto wpadł na jeden z jego koncertów, kładąc w ten sposób podwaliny pod to, co obecnie uznajemy niemal za aksjomat: nagrania stają się reklamami koncertów” – pisze New Yorker. I najnowsze dane brytyjskie pokazują, że koncerty generują już więcej zielonych niż płyty. Bardzo jestem ciekaw, jak takie odwrócenie priorytetów wpłynie na jakość nowopowstającej muzyki.
„Płytowy bestseller wszech czasów, wydany w 1976 roku Their Greatest Hits The Eagles, sprzedał się w 29 mln egzemplarzy. Guitar Hero od premiery w 2005 roku w 23 milionach”. Guardian w tekście o nowej definicji sukcesu każe za gwiazdy uznać postacie, o których czytelnicy prasy i goście marketów płytowych w życiu nie słyszeli. I pewnie nie usłyszą, bo niektórych ich portfel w ogóle nie interesuje.
Marzec przyniósł kolejne przykłady niechcianej troski o artystów i nadopiekuńczych działań wbrew ich woli. Gdy Francja szykuje ostre jak brzytwa przepisy antypirackie, organizacja Featured Artists Coalition (należy do niej ponad 150 artystów, w tym David Rowntree z Blur i Ed O’Brien z Radiohead, Robbie Williams i Annie Lennox) apeluje: „Ściąganie to nie przestępstwo, nie karać nam fanów!”. I wścieka się na muzyczny protekcjonizm, tak jak szwedzcy providerzy internetowi: po zaostrzeniu tamtejszego prawa, w ciągu doby ruch w sieci zmalał o 33 proc. Antykorporacyjny z kolei elaborat tyczący się Live Nation wyprodukował sam Trent Reznor. 5172 znaki, o 1185 więcej niż ja o prapoczątkach polskiego jazzu. Zuch!
Zaryzykowałem i sprawdziłem, co też jeszcze trapi współczesne gwiazdy. Tydzień nie minął, a już wiedziałem, że Amy Winehouse na solarce spaliła powieki, a Beyonce cierpi, bo ubóstwiają ją córki Baracka Obamy. Swojski merkantylizm przyćmiła obawa, co z dziewczyn wyrośnie, skoro mając 7 i 10 lat nucą sobie I’m feelin kind of n-a-s-t-y?
Nie koniec szkolnych historii: Radiohead udzieliło lekcji wychowania 16-letniej Miley Cyrus (piszą, że też jest gwiazdą). Panna grozi, że ich zrujnuje, bo odmówili jej audiencji na rozdaniu Grammy. – Gdy dorośnie, wyzbędzie się przekonania, że należą się jej tego typu przywileje – odparł dostojnie Yorke.
Ale co tam nastolatka. W tej samej sprawie blog Radiohead zaatakował Kanye West. Ratunku! Na tym tle utrapienia Edge’a (sąsiedzi z Malibu blokują mu budowę 20-piętrowego domu) czy Timbalanda (wytoczył proces własnej wytwórni, bo ta zazdrości mu sukcesów i sabotuje jego karierę) wydają się śmiertelnie poważne.
Czas na słodkości, bo ten dołujący kiosk nijak nie przystaje do wybuchu wiosny. 15-letni chłopak stworzył aplikację Muziik Player, która traktuje zasoby YouTube jak wirtualny dysk z mp3, co może symbolicznie przyhamuje ekspansję Spotify. Nie testowałem, z rozkoszą przypomniałem sobie za to warszawski występ Julii Marcell dzięki jej wizycie w Rockpalast (34 minuty), a na Pitchforku po liftingu wyłapałem spory fragment koncertu Antony’ego (na stronie NPR całość w audio). Brawa dla skrzypków! Na deser starsi ludzie słuchają Animal Collective (dzięki Macio), ale są równie niewzruszeni co stoicki Calvin.
Pogratulować Obamie gustu córek. Co do tekstów, wystarczy kupić specjalną wersję albumu, gdzie rzeczone słowa zamienione są na „I’m feeling kinda h-u-n-g-r-y”. Że Beyonce potrafi być przyzwoita, udowodniła w występie jeszcze z zespołem w Ul. Sezamkowej:
http://www.youtube.com/watch?v=rPc5sBmMsqw
A o spalonych rzęsach Amy Winehouse aż miło słyszeć, bo przynajmniej nie było to nic ostrzejszego, typu bójka, areszt, szmuglowanie narkotyków. Niech się opala, niech się odpręża i niech spokojnie nagrywa kolejne albumy.
Tę nieszczęsną solarkę Amy media relacjonowały co najmniej tak, jak gdyby sobie nie rzęsy, ale oczy wypaliła…
Amy pojechała na Karaiby, tam nagrała parę nowych numerów, ale wytwórnia powiedziała, że są zbyt regałowate… W związku z tym na pomoc wezwano znowu Marka Ronsona, którego Amy wystawiła przecież niedawno przy nagrywaniu motywu do nowego Bonda (zamiast pracy w studio wolała wiadomo co). Zobaczymy, ile facet wytrzyma, ponoć postawił twardy warunek „No drugs, Amy!”.
Oto i mamy nową definicję muzyki rozrywkowej: „No drugs, no sex, no rock’n’roll” :-)
Plakaty rządzą! Mój fejworit to Morrisey z Wildem w tle!
@ problemy gwiazd
bananowy jest po prostu żywot ich;p