. Junior Boys – Begone Dull Care (Domino)
Patrzysz na okładkę i wiesz: prosta, przejrzysta i symetryczna. Niby oczywista, z pozoru nawet nudna, a tak naprawdę – przyjazna, chociaż w poszukiwaniu ludzkich emocji trzeba długo kopać. Dla mnie szlachetność tego krążka – czy może tylko moja wyolbrzymiona reakcja na jej przyzwoitość? – jest niespodzianką jeszcze większą niż dla Bartka. Bo już przyzwyczaiłem się do mojej letniości względem większości materiału „Last Exit” i obojętności receptorów słuchowych wobec „So This Is Goodbye” (oczywiście rzadko przyznawałem się do tego publicznie).
Dzisiaj utwierdzam się w przekonaniu, że hiperzachwyty należało zachować na później. Do chwili, gdy Didemus i Greenspan (nie Alan, chociaż ten też pogrywa – klarnet mógłby wiele wnieść do ich muzyki!) dotkną perfekcji muzycznej, a nie szczęśliwie wstrzelą się w środek mody na wskrzeszanie odhumanizowanego oblicza lat 80. „Begone Dull Care”, tak jak stojąca za tytułem oraz konceptem animacja Normana McLarena z 1949 roku, to tylko kilka pomysłów zlepionych jednym rytmem, wspólnym brzmieniem oraz idealną równowagą pomiędzy chwytliwością (mnóstwo melodii…) i dyskrecją (…racjonowanych nienachalnie). Meisterstück.
Miast owe pomysły podawać słuchaczowi na tacy i wymuszać odruchowy entuzjazm, kanadyjscy chłopcy wybierają sugestię, zdają się na domyślność odbiorcy. W wymiarze praktycznym oznacza to nierutynowe obcowanie z „Begone Dull Care” i faktyczną niezdzieralność krążka. A w wymiarze metafizycznym- „Tańczymy w kręgu ciekawi tajemnicy, a ta stoi pośrodku, wie i milczy”.
Zrazu nastawiony byłem tak pozytywnie, że trudno o większe fory: The Polyphonic Spree w CV, występy u boku Sufjana Stevensa (namówiła go nawet na cover Phila Collinsa), kontrakt z 4AD, fajna okładka i cała otoczka graficzna; wreszcie zachęty ze wszech stron: od „płyty tygodnia” w kulturalnym dodatku The Sunday Times (jednym z ostatnich dość wiarygodnych i bardzo wszechstronnym, to zresztą pierwowzór dziennikowej „Kultury”), aż po sny blogerów.
Spędziłem z Annie Clark cały tydzień i dochodzę do wniosku, że wiele ma do pokazania, ale mało do powiedzenia. Zdołałem zapamiętać tylko melodię otwierającego „The Strangers” (sprytne dziewczę ale nie nadaje się na dobrego gospodarza, skoro najlepsze wino podaje na wstępie) oraz wokalizę „The Party”.
Inaczej niż Junior Boys – i zdawałoby się, że mądrzej – niedobory treści, czyli po prostu tuzinkowy materiał, ubiera w stylistyczne fajerwerki i efektowną produkcję. Z początku istotnie sprawia to wrażenie bogactwa, ale z czasem już tylko ładnych ozdób na brzydkiej choince. A porównań do Davida Bowiego czy Roberta Frippa to już zupełnie nie rozumiem.
Art Brut – Art Brut vs. Satan (Downtown)
Ani Art, ani Brut, ani tym bardziej Szatan. Poza tym nie ufam wokalistom, którzy zamiast śpiewać wolą całą płytę przegadać.
Oj tam, Junior Boys nagrali bardzo bezpieczną płytę, a akurat nie za dyscyplinę ich pokochaliśmy. Co nie znaczy, że złą, niedobrą etc, ale zwyczajnie inną, bardziej prostą.
Miałem coś napisać o Junior Boys, ale poległem. Bardzo dobre to jest i tyle. A w kwestii St. Vincent, to porównania śmieszne są zaiste. Lubię tę płytę, załatwiła mi ostatni miesiąc, ale Bowie? Fripp?
Maćku – ja ich pokochałem dopiero teraz, więc wygląda na to, że za dyscyplinę właśnie :-) Też za klimat, za 'bezpieczne’ melodie, ale konsekwentne powstrzymywanie się od skoków w bok na mnie robi wrażenie. Tym bardziej że muzyce wychodzi to za dobre.