10 sposobów na zgnojenie płyty

foto: www.geekologie.com Osiem lat temu Jacek Dukaj (wywiad) sporządził katalog sprawdzonych metod gnojenia książek: „pisany po trosze z cynicznym przymrużeniem oka – zwłaszcza nie należy go traktować jako stuprocentowego uogólnienia. Jednak chyba każdy bez trudu wskaże z pamięci co najmniej parę przykładów zastosowania Sposobów”. Takoż i ja, wykorzystując schemat pierwowzoru.

Za niespełnione oczekiwania. Czasem w wersji: nie spełnia zapowiedzi – oczywiście szumnych, bo PR nie lubi skromności, muzycy zawsze nazywają swój najnowszy album najlepszym, a prasowi prorocy też lubią przedpremierowe oczekiwania rozpalać do czerwoności. Wystarczy to wszystko przez moment potraktować serio.

Ryzyko: minimalne. Wszak spełnienie oczekiwań zależy zasadniczo od ich poziomu, a tego recenzentowi nikt nie narzuci.

.

.Za ewolucję. Eufemistycznie nazywaną  „brakiem konsekwencji”, w wersji umiarkowanej „pójściem za modą”, a w gatunkach niszowych dosadnym „sprzedali się” (czyli podsposób: „Za sukces”). Prosto i skutecznie kapelę alternatywną zrównamy z ziemią za to, że nagrała (nawet świetny) album popowy, metalowców za łagodnienie, popowców za kombinowanie, hip-hopowców za zbyt wiele śpiewu, czarnego jazzmana za europejskie naleciałości, a poważnego kompozytora za czerpanie z rozrywki.

Obrywa się za eklektyzm po wyrazistych początkach, albo przeciwnie: za prostotę po nie do końca udanych, ale jakże „obiecujących” eksperymentach. „To nie jest to, co potrafią najlepiej. Szkoda” –  martwi się recenzent, zdaniem którego owym czymś powinni zajmować się przez całą karierę.

Ryzyko: niskie. Wystarczy wykazać, że „to co grają, to już nie jest..” – i tu pada nazwa gatunku lub tajemnicze 'to”. Miłośnicy grupy gorliwie przyklasną. A neofici obojętni na dotychczasowa konwencję nie są „prawdziwymi fanami”, więc ich zdanie się nie liczy.

.

. Za wtórność. Względem innych lub względem siebie, czyli za brak tego, za co można było oberwać w poprzednim punkcie. „To już było” boli, a z dopiskiem „i to lepiej” zamyka wszelką dyskusję. Użyj słowa „wtórne” albo hasła „zjadają własny ogon” i pozamiatane. „Ileż można nagrywać to samo?” Ewolucja albo śmierć.

Ryzyko: umiarkowane. Z jednej strony „w muzyce wszystko już wymyślono”, więc zapożyczenia da się pokazać nawet tam, gdzie ich nie ma. Ale ktoś może wykazać niewiedzę recenzenta stwierdzając, że już rzekomy pierwowzór był omal plagiatem. Niejeden, o zgrozo, odruchowo zajrzy na YouTube i wykryje oszczerstwo. No i może paść argument, że „czerpią” świadomie – nawet przyznają się do tego w wywiadach. Ale tych autor oczywiście nie czytał.

.

.Za ambicje. Czyli za to, na co artysta „się porwał”: formę zarezerwowaną dla klasyków (także dosłownie: lepiej twórcom z dziedziny profanum nie ryzykować naruszania sfery sacrum), elitarny w mniemaniu recenzenta podgatunek, jego muzyczną Ziemię Świętą. Napuszone przesłanie bądź inspiracje z górnej półki też mogą stać się haczykiem, za który recenzent wyciągnie artystę z wody, obnażając wszem i wobec jego nagość.

Jeśli, nie daj Boże, mamy do czynienia z concept-albumem, to zgnojenie jest pewnikiem („Dark Side of the Moon to to nie jest”). Albo z coverem którejś z legend („Profanacja!”). Generalnie im wyżej podskoczysz, tym upadek bardziej zaboli.

Ryzyko: żadne. Rzucamy hasło w rodzaju „Próbują być drugim Radiohead”, a jak nie wystarczy, to dorzucamy The Beatles albo Beach Boys, Reicha albo Stockhausena, Velvet Underground albo Roxy Music.

.

.Za przynależność. „[nazwa gatunku] skończył się [liczba lat] temu”, więc jak „każda płyta w tym stylu” – i dalej lecimy „prawdami obiegowymi”. Wszyscy wiedzą, że metal jest śmieszny, techno głupie, progrock napuszony, a grunge już w ogóle WTF. Wystarczy podpiąć artystę pod którąkolwiek ze skompromitowanych etykietek i temat zamknięty.

Ryzyko: znikome. Przecież „wszyscy wiedzą”. A ci, którzy nie wiedzą, niech się douczą.

.

.Za produkcję. Zbyt ubogie albo zbyt bogate brzmienie, zbyt garażowe albo przeprodukowane. Tandetne pogłosy, niestrojące chórki, niesłyszalny bas, nadmierna ekspozycja gitar kosztem umniejszonej roli szczególnie przez recenzenta cenionego muzyka/instrumentu. Od niedawna pojawia się też zarzut nadmiernej kompresji i profilowania dźwięku pod laptopowe głośniczki. Nawet najlepsza kompozycja się nie obroni. Zamysł fajny, ale „realizacja pozostawia wiele do życzenia”.

Czasem w wersji: za producenta. Wystarczy selektywnie wymienić, w czym maczał palce, i kompromitacja jego – a zatem i samej płyty – załatwiona. Najlepsi producenci łapią chałtury, toteż łatwo o przykłady. (Oczywiście wybiórcze wyliczanki są też domeną tekstów pochlebczych).

Ryzyko: zależy. Jeśli człowiekowi słoń nie nadepnął na ucho, zna i rozumie podstawowe terminy, to rzecz jest bezpieczna. Gorzej, gdy podpowiedzi udziela wujek Google.

.

.Za teksty. Pisanie przyzwoitych tekstów jest nieporównywalnie trudniejsze od komponowania przyzwoitych melodii, więc grafomanię upolować nietrudno. Swego czasu „Guardian” zatrudnił profesora literatury londyńskiego University College, aby przejechał walcem po tekstach Coldplay, The Killers, Madonny i Oasis. (Osobiście nie sądzę, by ich fani oczekiwali czegoś więcej niż łatwych do powtórzenia refrenów).

Z założenia należy przemilczeć kwestie muzyczne, bo a nuż trzeba by coś pochwalić. Zamiast tego zacytujemy odpowiedni fragment, który bez kontekstu zabrzmi już bez reszty kretyńsko. Nie trzeba się nawet głowić nad puentą: zamknij cytatem, a czytelnik przewróci stronę, mając wyrobione zdanie nie tylko o nowej płycie, ale i o całej dyskografii zespołu.

Ryzyko: niewielkie. Koń jaki jest, każdy widzi: „Love, love, love”, „When you got nothing, you got nothing to lose”, „You know I’m smiling baby / You need some guiding baby”. Oczywiście zawsze można nie załapać ironii, głębszej metafory albo nawiązania do klasyka. Na szczęście dzisiaj mało kto sięga po książeczki z tekstami, o ile w ogóle je posiada.

.

.Za fanów. Skoro słuchają tego nastoletnie dziewczęta (i jeszcze kupują dzwonki), młodzież emo, mroczni licealiści w czarnych bluzach, łysiejący panowie w powyciąganych swetrach albo gospodynie domowe w swoich kuchniach, to komentarz jest zbędny. Czasem spotyka się odmianę dziennikarską: „pupilek Piotra Kaczkowskiego”, „bohater wkładek Teraz Rocka” albo „okładek Bravo”, „kolejne odkrycie NME”. Krótko, dosadnie, skutecznie.

Ryzyko: istnieje, ale znając grupę docelową danego medium unikniemy wpadki. Ponadto przy odrobinie szczęścia można zaskarbić sobie szczególną sympatię czytelników za wyżywanie się na wrogu.

.

.Nie wiadomo za co. Sposób często spotykany w półamatorskich portalach muzycznych. Recenzentowi płyta się nie podoba, ale nie chce mu się zastanawiać czemu. Słuchać albumu drugi raz tylko po to, by sprawdzić, czemu nie chce się go słuchać drugi raz?

Zamiast analizy produkujemy więc zabarwiony negatywnie tekst na temat dowolny: upadek rocka, nudna anegdota z własnego życia albo zapis z czatu z kolegą (koniecznie z najnowszymi elementami internetowego slangu i przekleństwami – wszak jesteśmy luzakami). Aura recenzji automatycznie przeniesie się na (nie)opisywaną płytę, a my mamy czyste ręce.

Ryzyko: minimalne. Nie pastwimy się wszak bezpośrednio nad płytą, a czytelnik nawet nie znajduje argumentów, z którymi mógłby polemizować. Co więcej, okazujemy mu litość, nie zadręczając go opisem płyty niegodnej nawet cennych słów recenzenta.

.

.Na chama. Parafrazując Dukaja: Zero wyrafinowania. Świadczy raczej o desperacji recenzenta: płyta jest tak niezaprzeczalnie dobra, że nic innego mu już nie pozostaje. Otóż wali on wówczas prosto z mostu: że rzecz jest nagrana niechlujnie, bez polotu i donikąd nie prowadzi. Melodie kiepskie, pomysł wtórny, całość żałosna. Nie kupować; nie słuchać – szkoda czasu i pieniędzy. A jeśli płyta jest tak dobra, że nie ma na nią rady, to ostatnim tchnieniem główne zasługi przypisujemy producentowi, gościom albo… samplom.

Tekst nie ma wiele wspólnego z faktyczną opinią recenzenta. Po kilku miesiącach, w zaciszu sypialni, przyzna się przed sobą do tego, że wyładowywał złe emocje, niechęć względem całego gatunku, irytację przesadnym hajpem. Ale płytę na wszelki wypadek zostawi schowaną pod łóżkiem.

Ryzyko: spore. Pójście pod prąd może podnieść piszącemu wskaźniki oryginalności oraz charyzmy i zwiększyć liczbę kliknięć, ale kilka takich numerów grozi kompromitacją w środowisku i trwałą utratą zaufania czytelników.  „W gruncie rzeczy jednak recenzent nie ma czego się bać: nikt mu nie udowodni, że faktycznie nie uważa płyty za złą. Ostatecznie nie istnieje coś takiego, jak obiektywna recenzja, każdy to wie”.

.




13 komentarzy

  1. pszemcio pisze:

    Haha, no celnie. Sam stosuję te chwyty w moich marnych próbach napisania czegokolwiek o słuchanej muzyce; każdy je stosuje, bo tak naprawde mimo że ssą – ucieczki od nich nie ma. Jednak warto być świadomym konwencji.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Pewnie. Pisanie zacząłem od przejrzenia własnego archiwum.

  3. macio pisze:

    damn. dobrze napisane;]

  4. Ziemiański pisze:

    za wygląd: od beatlesow po franz ferdinand
    za narkotyki albo ich brak
    za zachowanie na scenie
    za okladke??

  5. aG. pisze:

    tekst bardzo dobry, proponuję po jakimś czasie napisać – 10 sposobów na wypromowanie płyty :)

  6. Mariusz Herma pisze:

    To nie byłoby takie trudne – część „tytułów” może nawet pozostać niezmieniona :-)

  7. ArtS. pisze:

    Moja ulubiona kategoria to „niewiadomo za co”, bo przypomina jak ezoterycznie piękną sztuką może być muzyka. Tylko ja bym ją rozszerzył, obejmując także przeintelektualizowane argumentacje i rozpoetyzowane metafory, które pozostając na wysokim poziomie ogólności nic właściwie nie mówią. Krytykowanie za „stochastyczną niepewność”, „koślawe splątanie”, „żenujące niedopracowanie” czy „niefrasobliwe rozbieganie” wymyka się wszelkim zdroworozsądkowym próbom zrozumienia i chyba też pasuje do tej szuflady.

  8. szubrycht pisze:

    11. Za mało Szatana!!! (tu, dla podkreślenia wagi mych słów, siłacz wali pięścią w stół)

  9. SXWX pisze:

    12. nienapisanie o niej

  10. Przemysław pisze:

    Bohater działu kultury Przekroju postanowił zaskoczyć czytelników, pakując się w formę, która przerasta jego możliwości pisarskie. Podjęta przez czołowego reprezentanta emo-dziennikarstwa żałosna i do tego wtórna próba zostania polskim Lesterem Bangsem z pewnością spodoba się jego zagorzałym fanom, głównie małoletnim blogerom. To żenujące pośmiertne tchnienie prog-bloga ode mnie nie może liczyć na więcej niż 0.6/10.0. I tak łagodnie, z sympatii dla autora, który nieźle się zapowiadał, zanim oczywiście dał ciała wielkiemu wydawnictwu.

    kliknij: recki ? forum ? przemcast

    A już serio: świetny tekst. I inspirujący, jak widać.

  11. Mariusz Herma pisze:

    :-)))

    (chociaż 10. zero wyrafinowania / na chama).

  12. […] Spisanych w ramach dziennikarskiego rachunku sumienia 10 sposobów na zgnojenie płyty oraz krótka refleksja nad tym, jakie znaczenie dla stylu pisania o muzyce mają preferencje […]

  13. […] – https://www.ziemianiczyja.pl/2009/07/10-sposobow-na-zgnojenie-plyty/ […]

Dodaj komentarz