. Graham Coxon – The Spinning Top (Transgressive)
Przykro mi, ale dwudziesty pierwszy wiek to naprawdę nie jest dobry czas dla muzycznej poprawności. Już chyba lepiej dostać od publiczności i krytyki pałę, niż dopuszczający. Niby chce się powiedzieć: niech sobie nagrywają, niech mają tę garstkę fanów, komu to szkodzi? No bo groźba straconych pieniędzy nie straszy już tak, jak kiedyś. Raz, że jesteśmy znacznie bogatsi, nawet przy dwa razy wyższych cenach płyt niż na zachodzie (nominalnie, po ceny realne wolę nie sięgać). A dwa – kto płaci w ciemno przed sprawdzeniem przynajmniej kilku utworów na MySpace, ręka w górę. To wiemy.
A jednak każda przeciętna płyta denerwuje jak nigdy przedtem, bo jest coś znacznie cenniejszego niż kasa: czas. W sytuacji nadmiaru, a więc i wymuszonej selekcji, każdy bubel jawi się jako przeszkoda na drodze do rzeczy lepszych Szczególnie przeciętniak dobrze promowany (nie tylko przez wytwórnię), bo człek przygnieciony tuzinem entuzjastycznych recenzji i wysokim wskaźnikiem na RateYourMusic.com pięć razy sprawdzi, czy czegoś nie przeoczył. Zwykle nie (spoko, sam zrazu przeoczyłem „Illinoise” i całuję dziś rączki hajpującym recenzentom).
Nie piszę o Coxonie, bo i nie ma o czym. W porządku jest. Szkoda czasu.
. Peter Björn and John – Living Thing (Universal)
Nie złe, bo znów gorzej: nijakie. Wiem, skończyliście słuchać tej płyty późną wiosną. Ja w sumie też, ale odstawiłem ją sobie na półeczkę pt. „sprawdzić po miesiącu”, bo jednak więcej tu dźwiękowych haczyków niż u Coxona. A jak wiadomo, po dłużej przerwie taka sugestia potencjału potrafi zakwitnąć w coś większego i większości płyt taka odstawka służy. Ale w tym wypadku stało się dokładnie na odwrót.
Sprawdziły mi się niestety podejrzenia, że nienahalność tej płyty oraz łatwość, z jaką wchodzi do głowy, przełoży się też na równie łatwe wychodzenie i to bez pozostawienia jakiegokolwiek trwałego śladu. Czyli mistyfikacja skrywająca kreatywną pustkę. Przybrana w fajne, różnorodne aranże, jakich ostatnio coraz więcej w niby-alternatywnym soft-rocku, ładnie zaśpiewana i zagrana, ale to wciąż pustka.
Już raz proponowałem ten test: odłóż wszystko, nastaw płytę i sprawdź, ile usiedzisz. U mnie oblewają i mam ochotę zadedykować im ich własny refren, stanowiący tutaj zresztą apogeum chwytliwości: „Hey, shut the fuck up boy / you are starting to piss me off” (chociażby za ten okropny teledysk).
. Hildur Gudnadóttir – Without Skin (Touch Music)
Widywaliśmy ją na koncertach Múm, a szczęściarze więksi od nas – także na występach Animal Collective. Wiolonczelistka z Islandii różni się od Petera, Björna, Johna i Grahama tym, że przynudza z założenia. Wydobywając powolnymi pociągnięciami smyczka muzykę minimalistyczną (przymiotnik, nie gatunkowa etykietka) i bardzo filmową, akustycznym krokiem zapędza się na tereny opanowane dotąd przez mistrzów żółwiego drone’u w rodzaju Coleclougha, Pottera, a nawet Biosphere. Czyli jeszcze dalej w kierunku bieguna północnego niż Reykjavik.
Jeśli te porównania do nałogowych laptopowców wydają się cokolwiek na wyrost, to wystarczy przypomnieć sobie bliską współpracę Hildur z Pan Sonic. Z fińskim duetem (właśnie zachwycam się przegapionym wcześniej „Katodivaihe”) dziewczyna ewidentnie dzieli przekonanie, że piękno jest ponure. Względnie: że ponurość jest piękna. Monotonnie i sentymentalnie rzeczywiście jest, ale niestety niezbyt – a chciałoby się z rozpędu dopisać – urokliwie.
Przypadek Islandki unaocznia, ile całkiem podobne i wcale nie intensywniejsze płyty zyskują dzięki faktycznym konszachtom z filmem, a nie tylko stylizacji na mógłbym-być-soundtrackiem. Hildur ewidentnie brakuje drugiej połówki.
nudaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
Z PB&J to chyba jednak o jedną topolkę za mało. To płyta nie tak udana, jak poprzednia, ale nie stępiło im się poczucie humoru, może jedynie kompozycje są zbyt schematyczne i do siebie podobne. Ale momenty są. Poza tym: fantastyczny open’erowy koncert przesłania większość niedoskonałości ;)