Czym mastering różni się od miksowania? Kim jest producent, a kim dźwiękowiec? Niniejszy artykuł ukazał się w „Przekroju Nauki” w grudniu 2008 roku. Miał on pokrótce odpowiedzieć na pytanie: co dzieje się z muzyką po tym, jak zespół wyjdzie ze studia, a zanim płyta opuści tłocznię.
Mikołajki 1877 roku. Thomas Edison recytuje do prototypowego mikrofonu początek popularnej amerykańskiej kołysanki Mary Had a Little Lamb. Testując w ten sposób swój nowy wynalazek fonografu, Edison uczynił to 15-sekundowe nagranie pierwszym pomyślnie zarejestrowanym i odtworzonym zapisem audio w historii ludzkości.
W ciągu 130 lat postęp w zapisie i odtwarzaniu muzyki był kolosalny. Wynaleziono i do perfekcji dopracowano mikrofony, elektryczne wzmacniacze i głośniki. Na samą treść muzyki większy wpływ miało odkrycie możliwości, jakie daje manipulacja taśmami. Obróbka dźwięku w połowie XX wieku niczym klin wbiła się pomiędzy wykonawców oraz słuchaczy, a dzisiaj – już w cyfrowym wydaniu – nie omija nawet płyt koncertowych.
Razem czy oddzielnie
– Nagrywanie płyty to skomplikowany proces, który może trwać miesiącami, a nawet latami i wymaga pracy szeregu specjalistów – mówi Tomek Czulak z EMI Music Poland. W procesie produkcji muzycznej wyróżnia on kilka podstawowych etapów: przygotowanie do nagrania (ang. pre-production), samo nagranie, miksowanie materiału (czyli jego zgranie) oraz mastering (optymalizację). Pierwszy etap jest niezbędny, bo artysta już wchodząc do studia powinien mieć w głowie ogólny pomysł na aranżacje oraz brzmienie, które chce osiągnąć. Na luksus pracy koncepcyjnej w studiu mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi, inni zazwyczaj rejestrują materiał pod presją czasu.
– Dziś stosuje się dwie podstawowe metody nagrywania. Pierwsza to tzw. produkcja studyjna. Muzycy po kolei wchodzą do studia i osobno nagrywają swoje partie – tłumaczy Czulak. Samo nagranie trwa długo, ale łatwo tu o ewentualne poprawki. Drugi sposób to nagrywanie „na setkę”, przypominające nagrania „na żywo”. Wszyscy muzycy, oddzieleni izolacją akustyczną, grają jednocześnie.
To ryzykowna metoda, bo pomyłka jednego z nich oznacza rozpoczynanie pracy od nowa. Ale gra jest warta świeczki. Wszystkie instrumenty już w studiu słychać w kontekście innych, dlatego łatwiej o dobór właściwego brzmienia. Takie nagrania charakteryzuje niepowtarzalna ekspresja i łatwo je odróżnić od sesji, podczas której instrumenty nagrywano oddzielnie. Nic więc dziwnego, że metoda ta dominuje w jazzie i bluesie. – Wiele historycznych albumów powstało w ten sposób – mówi Czulak. – Pierwszy album The Beatles zarejestrowano w niecałe 10 godzin, a debiut Led Zeppelin nagrano, zmiksowano i zmasterowano w ciągu 36 godzin!
Metoda „na setkę” u zarania przemysłu muzycznego była jedyną dostępną. Dzisiaj znowu powraca do łask, chociaż wbrew pozorom nie jest tania. – Aby nagrać na żywo zespół przy zachowaniu dobrego brzmienia, potrzebne jest duże studio z możliwością izolacji akustycznej grających – tłumaczy Czulak. Potrzeba ograniczania kosztów zadecydowała także o tym, że większość muzyki rejestruje się obecnie na dysk komputera. Przy zapisie cyfrowym potrzeba zaledwie kilku sekund na wprowadzenie poprawek albo dodanie efektów. Kto pamięta, że muzycy The Beatles czy Pink Floyd swoje brzmieniowe nowinki wprowadzali metodą nożyczek i taśmy klejącej.
Kapitan statku
Kluczową postacią podczas nagrań wbrew pozorom nie jest wykonawca, ale producent, który na okres sesji staje się kapitanem studia. Jeszcze przed jej rozpoczęciem wspólnie z zespołem dobiera instrumenty oraz brzmienia. Niektórzy dysponują własnym sprzętem, nawet zestawami bębnów. – W przypadku doświadczonego producenta – mówi Czulak – mamy gwarancję osiągnięcia zamierzonych celów. Taka osoba jest wielką pomocą dla artysty.
Zazwyczaj wyróżnia się dwa typy producentów. Są nadzorcy, którzy starają się być „przezroczyści”. Dbają tylko o sprawny przebieg sesji, nadzorując pracę realizatorów dźwięku odpowiedzialnych m.in. za prawidłowe ustawienie mikrofonów. Inną strategię mają producenci kreatywni, którzy wspólnie z artystą tworzą wizję albumu: komponują, aranżują i zmieniają formy utworów. Tacy producenci dominują dziś w hip-hopie, ale przecież już w latach 60. George’a Martina nazywano „piątym Beatlesem”.
Dodać czy ująć
Opuszczając studio, zespół zostawia dziesiątki ścieżek, które trzeba posklejać w jedną całość. – Moje zadanie to sprawić, żeby zabrzmiały „jak płyta”, a nie jak przypadkowa zbieranina dźwięków – wyjaśnia Sebastian Witkowski, który miksował albumy Kalibru 44, Tomasza Stańko, SBB i Agi Zaryan. To skomplikowany proces: ustala się brzmienia poszczególnych instrumentów oraz proporcje między nimi. Decyduje się o roli instrumentu w utworze: kiedy pojawi się na pierwszym planie, a kiedy odsunie na dalszy.
– Podczas miksu trzeba zapanować nad formą utworu w czasie i spowodować, że refren będzie kulminacją, po której następuje dalsza część opowieści. To oznacza sterowanie emocjami słuchacza, dawkowanie napięcia – mówi Witkowski. Ponieważ miks jest procesem twórczym i ma decydujący wpływ na efekt końcowy, często uczestniczą w nim artysta i producent.
Oprócz uwypuklenia poszczególnych warstw aranżacji, realizator nazywany mikserem wzbogaca ścieżki efektami (takimi jak pogłos, echo czy kompresja) i rozkłada je w panoramie stereo. Pamiętając o technicznych niuansach, „mikser” manipuluje natężeniem poszczególnych częstotliwości szukając optymalnego połączenia wszystkich dźwięków, np. przycina część pasma pianina, aby zrobić w miksie miejsce dla wokalu, albo wzmacnia niskie częstotliwości gitary basowej. – Raczej brzmienia się dodaje, niż odejmuje – ocenia Witkowski. – Staramy się wyciągnąć jak najwięcej z dostępnego materiału, ale jego jakość bywa różna. Czasem musimy podmieniać próbki instrumentów, na przykład słabo nagrany werbel czy stopkę perkusji.
Za ciemno czy za jasno
O ile mikser musi uporać się z dziesiątkami, a nawet setkami „śladów”, o tyle kolejny realizator nazywany masteringowcem otrzymuje tylko jedną ścieżkę. Jego zadaniem jest dostosowanie miksu do standardów rynku fonograficznego i wymagań mediów.
– W przeciwieństwie do miksowania mastering jest bardzo prostą, techniczną wręcz czynnością, jednak wymaga doświadczenia oraz doskonałego słuchu – tłumaczy Witkowski. Ten etap nie ma żadnego wpływu na proporcje i brzmienie poszczególnych instrumentów. Tutaj działa się na gotowym, kompletnym miksie. Masteringowiec zwiększa głośność utworu i rozjaśnia lub przyciemnia nagranie, czyli wzmacnia wysokie lub niskie tony. – To ostatnie krytyczne spojrzenie na materiał. Dlatego nie lubię masterować własnych miksów – przyznaje Witkowski.
Masteringowcy dysponują specjalistycznym sprzętem oraz studiami, które istotnie różnią się od sal nagraniowych. Muzycy i producent często mają takie zaufanie do osoby wykonującej mastering, że wysyłają miks pocztą. Choć czasem oczekują zbyt wiele. – Wśród niektórych artystów panuje przekonanie, że mastering przykryje błędy nagrania – mówi Czulak. – Tymczasem decyzje podejmowane przy nagrywaniu i miksie determinują w 90 procentach brzmienie końcowe płyty. Mastering to ostatni etap procesu, aczkolwiek niezbędny. Bez niego muzyka nie byłaby w stanie konkurować w mediach i sprostać wymaganiom rynku.
Nagrywanie materiału to zazwyczaj kwestia tygodni. Miks zabiera średnio jeden dzień na utwór, a mastering – jeden dzień na całą płytę. Wreszcie płytę-matkę można wysłać do tłoczni i zamówić druk szaty graficznej. – Jeśli płyta brzmi dobrze – mówi Czulak – to nie sposób jednoznacznie powiedzieć, czyja to zasługa: artysty, producenta, miksera czy masteringowca. Tutaj doskonale sprawdza się powiedzenie: sukces ma wielu ojców.
Ten artykuł powinien być lekturą obowiązkową dla wszystkich pismaków muzycznych
Dzięki. Masz człowieku misję. Chętnie bym poczytał więcej takich.
Ja gratuluję wywiadu ze Scroobius Pip, właśnie wpadł mi w ręce (gra: „Angle”)
Dołączam do pochlebców. Dodatkowe dzięki za Edisona, bo ja mam bzika na punkcie takich staroci. Wiem, że jest też nagranie z Francji, ponoć z 1860, ale nie wiem czy można je nazwać „pomyślnie zarejestrowanym i odtworzonym zapisem audio”, bo ledwo słychać. Badacze najpierw myśleli, że to dziewczę śpiewa, a potem okazało się, że to głos samego wynalazcy, tylko za szybko odtworzyli. A Edisona słychać świetnie! (Tzn. w porównaniu z tym francuskim nagraniem.)
Tak jest, więcej o konkurencji dla Edisona co do historycznego pierwszeństwa można znaleźć na http://www.firstsounds.org/sounds/scott.php
Ale to są rzeczy wciąż badane, a Edison jest świetnie udokumentowany. No i jego eksperymenty miały jakiś konkretny wpływ na rozwój technologii, więc na razie bezpieczniej trzymać się rzeczy pewnych :-)
Podobno Amerykanie je zrekonstruowali. Człowiek nazywał się Édouard-Léon Scott de Martinville i wyprzedził Edisona o jakieś 20 lat. Więcej tu
http://www.firstsounds.org/sounds/scott.php