Jeśli nie wiesz, czy jesteś raczej wzrokowcem (70% ogółu populacji), słuchowcem czy czuciowcem, zrób sobie prosty, ale o dziwo dosyć wiarygodny test: podaj teraz bez zastanowienia kilka cech samochodu twoich marzeń.
Kilka lat temu na zajęciach ze specjalności mediowej odpowiedziałem „cichy”, co mnie potem bardzo ucieszyło przy wnioskach. Większość grupy wolała ładną/sportową sylwetkę (wzrokowcy), kilka studentek bezpieczeństwo, co mogło sugerować kinestetyczki (nie musiało). Na następny raz miałem przygotować prezentację własnie o czuciowcach. Rozwiązałem to w prosty sposób: kupiłem w kiosku magazyn „Mystic Art” i przeczytałem na głos kilka recenzji.
Przypomniało mi się to dzisiaj przy przeglądaniu „Metal Hammera”. Sam tytuł pisma wskazuje na preferowany system reprezentacji. Ale w środku jest jeszcze lepiej, bo czuciowcy z natury spotykają się z muzyką, która najlepiej czuje się właśnie w kinestetycznym entourage’u językowym, a nawet go wymaga. I to wszystko razem pięknie się potęguje w takie rzeczy:
„XXX jest albumem szybszym i krótszym, przypuszczającym zmasowany atak z wykorzystaniem kojarzących się ze szwedzkim metalem zagrywek gitarowych, nasyconych perkusyjnymi blastami i moshem. Oprócz dość typowych już środków, panowie zdecydowali się na podbarwienie warstwy muzycznej pierwiastkami black metalu.
Czasem robi się chaotycznie, jednak z czystym sumieniem można powiedzieć, że jest to chaos kontrolowany – z czasem owa gęsta nawałnica dźwięków ustępuje wpadającym w ucho, solidnym melodiom. Innym razem mamy wręcz crowbarowe zwolnienia albo rasową już, czysto deathmetalową jazdę, przywodzącą na myśl Morbid Angel, tak jak w The Nothing Doctrine, który rozwija się od bardzo wolnych, ponurych momentów, po szybkie serie ekstremalnych strzałów„.
Zmasowany atak, nasycenie blastami, gęsta nawałnica, a jeśli melodie – to solidne. A do tego chaos, jazda i strzały. Tak jednoznacznego kinestetyka ze świecą szukać. A już myślałem, że to ja nadużywam „dryfu ku statecznemu rockowi” kosztem „przejrzystych konstrukcji” i „harmonijnych współbrzmień”.
Z ciekawości sprawdziłem kolegów z redakcji – chyba się nie obrażą. Jarek Szubrycht w ostatnim „Przekroju” wprawdzie bzyczy, ale częściej bryka, piorunuje i rozkręca, tępi pazur i stawia ścianę dźwięku. Dawkuje energię zgrabnymi piosenkami i bombowymi kompozycjami.
Bartek Chaciński pisze o skomplikowanej mieszance, związkach wybuchowych, ostrych barwach i zwartości utworów. Uzupełnia, wiąże i gryzie, ale i nie milczy na temat akompaniamentu, melodii, hałaśliwych przerywników, dysonansu i zgiełku, a nawet zarysowuje drugi plan. No i te ostre barwy też mają swoje wzrokowe oblicze.
Za to Bartek Winczewski po tym, jak bierze sobie do serca, nie zważa na presję rynku i miota się między stadionowym graniem a skrojoną elektroniką – nagrywa w zaciszu i łatwo rozpoznaje dzięki charakterystycznym brzmieniom. Ale na koniec i tak łapie wiatr w żagle.
Jedynie książkowy Marcin Sendecki błyszczy spostrzeżeniami, wyobrażeniami i upodobaniami, zmierzchami i zenitami. Wychodziłoby na to, że na książki, jak przystało, się patrzy. Ale muzykę – bardziej odczuwa, niż jej słucha.
hehe. książki przeżywam, płyty rzadziej. ale faktycznie muzyke bardziej sie odczuwa – stad zreszta popularnosc porcysowego „doznałem”. btw mój idealny samochód? jaki samochód?! niecierpię prowadzić.
„cierpię”, „prowadzić” – kinestetyk :]
Może to zboczenie zawodowe, ale w moim odczuciu wszystkie tego typu klasyfikacje więcej zaciemniają niż odsłaniają. Zbyt dużo uproszczeń. Wszyscy jesteśmy wzrokowcami, bo żyjemy w kulturze, która uprzywilejowuje właśnie ten zmysł ponad inne. Sama idea pisania o muzyce zakłada dualizm poznający-podmiot/poznawany-przedmiot, który jest wzrokocentryczny. A język „odczuwania” to w dużej mierze spadek po romantycznym dziedzictwie, które dostarczyło podstawowych konwencji myślenia o muzyce popularnej. Chyba nigdy natomiast nie widziałem, aby ktokolwiek pisał w ten sposób o Schonbergu czy Stockhausenie. Czy to dlatego, że nie słuchają ich czuciowcy? Nie sądze. Po prostu relacja pomiędzy doświadczeniem a językiem jest znacznie bardziej złożona, niż sugerowałyby takie schematy klasyfikacyjne.
nic mi nie wychodzi z autoanalizy, patrzę na swoje wpisy o muzie i chyba słuchowośc przeważa, ale nie jestem przekonany :)
ArtS – myślę, że to trzeba bardziej jako zabawę traktować. Dla mnie to ciekawe, które systemy reprezentacji przeważają w danych gatunkach. Język krytyków jazzowych z językiem recenzentów metalowych można porównywać na wielu poziomach, ale to jeden z tych wdzięczniejszych. No i nie narzuca natychmiast klasyfikowania lepszy/gorszy.
Każdy to jakoś intuicyjnie czuje/dostrzega/rejestruje i spodziewa się rasowych tekstów w piśmie metalowym, a transendentalnych w Glissandzie, ale świadome przyjrzenie się zjawisku sprawia sporo radości. Szczególnie gdy w ten sposób można wyciągnąć coś z kiepskiego (w innych wymiarach) tekstu.
Tekstów takich, jak:
„…Krótkie stresujące atonalne zderzenia dźwięków przypominających kryształowe struktury o wysoce kombinatorycznej symetrii sprawiają wrażenie, że segmenty równie szybko chwytają co transcenduje formę skomponowanej melodii…”
to w ogóle w sieci, jak na lekarstwo. W czasopismach muzycznych tym bardziej mniej. Żeby jednak nie było zbyt łatwo – w tej samej recenzji jest również takie zdanie:
” Jarrett okrutnie rozprawia się z naiwnym uchem wzdychającym do epickich niebiańskich dłużyzn z Kolonii, czyhającym na owo „już” – serię kulminacji i rozładowań – wrzucając intymne, kolorowane pluśnięcia harmonii w przewrotną grę linii kontrapunktycznych…”
Jakby dalej analizować – w jednej recenzji każdy z systemów prezentacji. Może tędy droga?
Ciekawe, ciekawe :-) Nie kryję, żem eksmetalowiec, więc i pewnych nawyków językowych nigdy się nie pozbędę. Ale jest jeszcze inna sprawa – zupełnie świadomie wybieram te wszystkie metafory, nawet jeśli są niezbyt fortunne, bo uważam, że kiedy recenzuję jakąś płytę (niech już będzie, że metalową), więcej czytelników zrozumie, że wiosła brzmią jak batalion czołgów (heh), niż kiedy napiszę, że zespół stroi się do drop D, zamiast na przykład E standard. Moja wiedza z zakresu muzykologii jest (niestety) dość ograniczona, ale wiem, że wiedza statystycznego fana muzyki jest ograniczona jeszcze bardziej i trudno mu zrozumieć nawet różnicę pomiędzy miksem a masteringiem. Dlatego wolę pisać, że perkusja gra jak karabin maszynowy, niż plątać się w zeznaniach o jedynkach, triolach czy szesnastkach…
O Stockhausenie tak sie nie pisze pewnie dlatego, że publiczność ma na tyle wyedukowaną, że nie potrzebuje przenośni. A przynajmniej potrzebuje ich mniej :-)
W tzw. dzisiejszych czasach, w których słuchacz wie to, co wie (czyli wszystko), ma dostęp do muzyki taki, jaki ma (czyli nieraz lepszy niż recenzent), mam wrażenie, że najważniejszą rolą prostej recenzji jest oddanie ogólnego klimatu płyty (poza jej pochwałą/krytyką). I do tego takie właśnie naładowane świetlistością bądź fizycznością metafory nadają się idealnie.
Jestem całym sercem za słowną wybiórczością dopasowaną do przedmiotu recenzji i stąd w ogóle powyższy tekst :-)
Ale przecież nie wszyscy (jeszcze?) korzystają z internetu i p2p :-)
znalezione dzis w 'dzienniku’:
'uderzeniowa dawka groove metalu zmiksowanego z melodyjnym deathem, bliska perfekcji mikstura ostrych riffów, bezlitosnych perkusyjnych blastów, wściekłego wokalu deza fafary połączonych z wpadającymi w ucho refrenami’
[…] ? Spisanych w ramach dziennikarskiego rachunku sumienia 10 sposobów na zgnojenie płyty oraz krótka refleksja nad tym, jakie znaczenie dla stylu pisania o muzyce mają preferencje wzrokowo-słuchowo-czuciowe. […]