David Sylvian, czyli zaśpiewaj mi książkę telefoniczną

David Sylvian - Manafon

Ostatnio czas poświęcałem głównie Beatlesom – okazjonalną wyliczankę zasług w zwięzłej formie znajdziecie tutaj (niestety nie w takiej oprawie, jak na papierze), ale polecam też świeży post i dyskusję na blogu Bartka. Skłamałbym jednak mówiąc, że tej jesieni na ich remastery – jakkolwiek świetne – czekałem bardziej niż na nową płytę człowieka, który jest mniej znany niż najmniej znany utwór Beatlesów.

Reklamowałem już wywiad z Davidem Sylvianem z wrześniowego numeru Wire, ale skoro właśnie znika on z Empików, to podzielę się kilkoma fragmentami:

If you had asked me prior to my leaving Virgin, did I find being with Virgin restrictive in any way, did I find that it coloured the kind of work that I was attempting to put together?, I’d have said, 'No, I’ve got a complete free hand here.’

But having left Virgin, I think there maybe was self-censorship involved, knowing that you could only go so far with a major label. (…) I couldn’t really see it until I started working on Blemish. (…) I realised I would never have undertaken something like this while I was signed with a major label.

Co ciekawe, muzyków, którzy pojawiają się na „Manafonie” (wszystkich poza Evanem Parkerem i Johnem Tilburym) Sylvian poznał za pośrednictwem Fennesza, czyli kolegi z „Blemish”, który tu udziela się w aż ośmiu kawałkach z dziewięciu. I znów szersza obserwacja:

What’s happened since the collapse of the major labels is that you have a global collection of musicians that interact with one another without contractual obligations to either management or labels – or very limited ones. So I don’t have to go through Evan Parker’s manager to talk to Evan, and that’s very liberating.

And it started even before I’d left Virgin with Robert Fripp, when we started writing together. He liked to work on the bartering system, you know, 'I’ll do this for nothing if you work for me when I need your kind of approach’ (…). We’ve done away with that whole mechanism of the industry which controlled the talent.

Nagrania zaczęły się dawno temu, bo w 2004 roku, pod okiem Fennesza w Wiedniu, potem były Tokio i Londyn. Kiedy instrumentaliści, wchodząc do studia, pytali Sylviana: „Co teraz zrobisz?”, odpowiadał: „Nic”. Z free improv chciał wyciągnąć jak najwięcej free. I tu małe przypomnienie:

With Rain Tree Crow, though there was a fair amount of Improv involved in the initial recording of the tracks, we tended to sculpt the work over time and fairly often we were replacing the Improv elements, you know.

Coming from a pop background as we did, there was always the temptation to polish. (…) We were working toward compositions, it was just very useful that they came out of improvisational sessions, jam sessions.

Jeszcze parę słów o kontekście (pamiętamy też o rozwodzie z Ingrid Chavez w 2005 roku)…

I lead a very isolated existence and I spend 90 per cent of my days alone. It took me a while to acclimatise to that way of life and it’s quite difficult to reacclimatise to interaction with other people, let alone performing to an audience. (…)

But I’ve always thought that to produce something fresh or new or of value you have to withdraw yourself from the common influences of society (…). The further I get away from that, the more I feel that this is my true voice. (…)

I’m not saying I can continue to live this way or wish to live in this way (…), but this work was born out of that environment, it was born out of isolation.

…i szansach na koncerty, a raczej ich braku:

I enjoyed taking Blemish on the road, but it was very restrictive in terms of the amount of freedom that Steve Jansen and I had in performing the material. So after about two weeks we’d explored all we could really explore in terms of how far we could go with the material (…).

At that point I thought, 'I think I’m done with the live experience. I don’t think it’s got anything more to offer me.

A do starszego materiału, który znacznie bardziej nadaje się na scenę i na pewno wzbudziłby sporo entuzjazmu przed nią, Sylvian wracać nie chce, bo z tamtymi piosenkami nic go już nie łączy:

On a good night I could get back into it, to the heart of that material, but on a bad night I felt like a complete fraud.

Pewnie wygląda to tak, jakbym wstukał tu połowę wywiadu. Gdzie tam – tego są cztery strony. A co myślę o samej płycie? Poza wrażeniem twórczej kontynuacji „Blemish” (i duch, i poziom), pierwsze przesłuchanie „Manafonu” w porównaniu z pierwszymi przesłuchaniami większości tegorocznych premier to jak niebo a ziemia.

Jak będzie przy dziesiątym, to się okaże. Ale czuję, że na dziesiątym się nie skończy.

Fine.




25 komentarzy

  1. Kamil pisze:

    Miałem podobnie odczucia, gdy posłuchałem „Manafon” po raz pierwszy. Kompletnie inna wrażliwość i forma niż większość co się ukazało w tym roku. Przez ostatnie 2-3 miesiące żadna nowa płyta nie potrafiła mnie wciągnąć na dłużej niż 2 przesłuchania, a tu Sylvian wyskoczył z podobnie improwizowaną rzeczą co „Blemish”, aczkolwiek trochę przystępniejszą (używam tego słowa ostrożnie jednak) i rozłożył mnie na łopatki (szybciej niż wspomniany wyżej album, co najciekawsze). To jest tak mniej więcej jeśli chodzi o poczynania artysty, jak z Scottem Walkerem i jego płytami „Tilt” oraz „The Drift”. Podobna trajektoria kariery i co raz bardziej radykalna twórczość w późniejszych latach (co mnie bardzo cieszy). A swoją drogą, ciekawe jakby Sylvian współpracował z Supersilent (bo akurat ich słuchałem przed chwilą). Nagrywa wcale nie tak odległe muzycznie płyty od nich i kto wie co by z tego wynikło (z grą Bailey’a sobie poradził). Nie miałem niestety okazji przeczytać wywiadu z nim, ale znając Wire był pewnie bardzo dobry. Jeżeli takie płyty powstają w wyniku izolacji, to trzeba wysłać połowę dobrych muzyków gdzieś na odludzie.

  2. pagaj pisze:

    A ja, jako stary i znany tu i ówdzie fan Sylviana, po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem, że skończył się jakiś etap w moim życiu. Nie wiem kiedy będzie mi się chciało posłuchać tego „czegoś” jeszcze raz. Czasami myślę, że artyści powinni mieć jednak jakieś ograniczenia typu major label :/ A może to ja się po prostu aż tak zmieniłem przez ostatnich parę lat.

  3. Mariusz Herma pisze:

    Dla mnie to jest taki ekstremalny przykład „self-indulgent”. Czysta masa czekoladowa, tyle że z zawartością kakao na poziomie 99%, bez dodatków ułatwiających spożycie. Albo człowiek doceni sam smak (samo brzmienie) głosu Sylviana i pomruki instrumentów, albo nie przebrnie choćby i sto razy próbował, bo tam nic więcej poza tą masą nie ma – zresztą takie chyba było założenie.

    Z ciekawości Pagaju – Twój Sylvianowy top1 to byłby…?

  4. Kamilu, też pomyślałem o tym, że mógłby się równie dobrze umówić na sesję z Supersilent. Albo z AMM, skoro jeszcze działają. Albo z Mykietynem, który kocha takie spektralne zabawy…

  • Kamil pisze:

    Ja też np. stawiam najwyżej „Secret Of The Beehive”, czyli porównując do 2 ostatnich solowych płyt mistrza – dzieło gładko wchodzące. Ale trudno nie docenić drogi, która zbliżając go do awangardy, pokazuje jak niesamowicie chłonny i otwarty jest to artysta na różne style. Admiracja wygrywa z adoracją w pewnym sensie, ale w muzyce wyzwania są wyjątkowo atrakcyjne. Dlatego wolę płyty Can jak Tago Mago czy Ege Bamyasi aniżeli Revolver czy Abbey Road wiadomej grupy, choć też je bardzo lubię. Ostatnio się zresztą zastanawiam (jestem maniakiem list swoją drogą), co ja bym wybrał na płytę lat 2000-09. Pada na razie mocno na „Kid A”. I mogę sobie zrobić porównanie, bo panowie radiogłowi wykonali podobny ruch, co Sylvian robi ostatnio. Widocznie mój gust preferuje eksperymentalizm, który nie zapędza artysty w ślepą uliczkę, a otwiera nowe możliwości. Konformizm robi się co raz nudniejszy.

  • ArtS. pisze:

    A porównując „Manafon” z „tegorocznymi premierami”, to o jakiej muzyce mówicie? Bo właściwie postawione pytanie powinno brzmieć: czy w porównaniu z innymi wydawnictwami z improwizacją „Manafon” prezentuje wysoki poziom? Moim zdaniem tak, ale 1) słabo śledzę tę scenę, 2) potrafię wskazać lepsze, np. „Check for Monsters” Okkyung Lee/Peter Evans/Steve Beresford (choć to jednak zupełnie inny rodzaj improwizacji). Ciekawi mnie więc, skoro na płycie udzielają się członkowie AMM i Polwechsel oraz nestorzy improwizacji brytyjskiej (Parker) czy japońskiej (Otomo), czy „Manafon” rzeczywiście odbiega jakoś poziomem od ich dokonań. Pewno nie, może więc to, że nam się podoba wynika po prostu z faktu, że za sprawą Sylviana całość jest jednak dość przystępna i wpada w kategorię „free-improv dla początkujących”? Ktoś zna jakiegoś konesera improwizacji, który by się o tej płycie wypowiadał?

    To oczywiście tylko takie luźne przemyślenia, ja przesłuchałem płyte dwukrotnie i natychmiast zamówiłem, teraz czekam na przesyłkę, więc jestem jak najbardziej na tak.

  • majster pisze:

    Kocham Sylviana, ale ta płyta jest dla mnie kompletnie niestawna. Najważniejsze to brak melodii, poza tym brak rytmu, muzyki, tylko sam głos. Być może teksty są ciekawe, ale ja słabo znający angielski tego nie wiem. Przesłuchałem dwa razy i chyba na razie dam sobie spokój.

    Moja ulubiona płyta to Dead Bees on a Cake. Pewnie dlatego, że dla mnie pierwsza.

  • Kamil pisze:

    Brak muzyki? Brak melodii? Czy my słyszeliśmy tą samą płytę? Jest to trudny album, ale wady, które wymieniasz nie mają kompletnie sensu. Wsłuchaj się w kapitalną grę pianisty chociażby w utworze „Random Acts of Senseless Violence” czy partię saksofonu w „Emily Dickinson”. Jest tam więcej muzyki niż ci się zdaje. Śpiew Sylviana na przykład w pierwszym utworze jest melodyjny, tylko nie jest on tak konwencjonalny jak chociażby ten z twojej ulubionej, skądinąd bardzo dobrej „Dead Bees…”

  • Mariusz Herma pisze:

    Trochę mnie to zdziwiło, ale faktycznie są tu melodie, które „już” przy 2-3 przesłuchaniu wpadają w ucho.

    Arts, jak zwykle masz rację. Tyle że moim zdaniem to są właśnie ci najcenniejsi artyści: biorą gatunek i przenoszą go w inny kontekst (od Beatlesów po Radiohead). Sylvian piosenkę przenosi w kontekst free, free w kontekst jednoznacznie służebny, a przy tym wszystko w swoim stylu, który jednych ujmuje, innych przeraża (dla mnie jest jakąś wartością samą w sobie, stąd „książka telefoniczna”).

    Nie ma sensu wrzucać tej płyty do kategorii „free improv” i porównywać z resztą worka, bo – przy całym szacunku dla reszty ekipy – istotą „Manafonu” jest jednak Ten Głos. Nie ma też sensu porównywać tej płyty z „innymi ważnymi tegorocznymi premierami”, myśląc o świecie tzw. popularnej alternatywy. Wspomniałem o tym, myśląc wyłącznie o wrażeniu, a raczej jego natężeniu.

  • Kris pisze:

    oj, bądźmy realistami, ta płytka jest fajna wyłącznie dlatego, że jest na niej TEN GŁOS. Gdyby Sylvian nie śpiewał, to przecież równie dobrze można posłuchać sobie ścieżki dźwiękowej z jakiegoś filmu o fizyce czy innej chemii, jakie (przynajmniej za moich czasów) wyświetlano w szkołach na lekcjach.

    Z mojego punktu widzenia najbardziej do tego albumu pasuje określenie „pozytywnie rozczarowany”. Po moich doświadczeniach z Blemish wydawało mi się, że Manafon zupełnie do mnie nie trafi. Jest inaczej, sam się zdziwiłem.

  • pagaj pisze:

    > Po moich doświadczeniach z Blemish wydawało mi się, że
    > Manafon zupełnie do mnie nie trafi. Jest inaczej, sam się
    > zdziwiłem.

    Czy dobrze rozumiem, że „Blemish” był dla Ciebie trudniejszy w odbiorze? :O

    Mój top 1? A bo ja wiem… Dawno nie słuchałem. Najczęściej chyba wracam do drugiej płyty z „Gone to Earth”, ale to dlatego, że fajnie się tego słucha długimi wieczorami. Taki soundtrack do robienia innych rzeczy. Dzisiaj pewnie wolałbym zrobić sobie składak najlepszych kawałków ze wszystkich płyt, niż słuchać konkretnych albumów w całości, obawiam się.

    Co do „Manafona” – ja nie mam nic przeciwko improwizacji, awangardzie, itp. Nie przerażają mnie takie rzeczy, ale tej płycie bliżej do „ambitnej porażki” niż czegokolwiek, czego chciałoby się słuchać dla jakiejkolwiek przyjemności. I nawet głos tego nie ratuje. A teksty? Już pierwszy rzut oka na tytuły powoduje u mnie ironiczny uśmieszek. Przepraszam, ale dla mnie David już odpłynął daleko w swój świat, który tylko on czuje i rozumie. A już na pewno ja popłynąłem w kompletnie innym kierunku.

  • Mariusz Herma pisze:

    Teksty to strumień myśli, nie ma co doszukiwać się w nich sensu – chyba tylko uroku stochastyki :-) Mnie się nie podobają, ale w angielskim nie mam problemu z ignorowaniem (znaczenia) słów.

    Dla mnie „Blemish” było zdecydowanie trudniejsze, ale to raczej kwestia pierwszeństwa (i młodszego wieku). Jak, nie przyrównując, z „Kid A” i „Amnesiac”.

    @ „Ambitna porażka”: z tego co zauważyłem, recenzje „Manafonu” (sporo zebrano na http://www.samadhisound.com/reviews/ ) dzielą się na te pisane na klęczkach oraz stwierdzenia w rodzaju: bardzo ciekawe założenia, godny podziwu pomysł, skład zacny, efekty takie sobie.

  • ArtS. pisze:

    @ pagaj
    Moim zdaniem „Blemish” był „trudniejszy” ze względu na ascetyczność brzmieniową, na „Manafon” jest jednak więcej instrumentów i stąd chyba łatwiej na czymś ucho zaczepić.

    Natomiast nie rozumiem stwierdzenia „ambitna porażka”. Jeśli nie masz nic przeciwko muzyce improwizowanej, to niby dlaczego „Manafon” miałby być bardziej nieudany niż płyty chociażby właśnie Polwechsel, Minamo czy artystów ze sceny onkyo, którzy wszyscy tworzą w podobnej stylistyce?

    Ja w mojej ocenie byłbym gdzieś pośrodku. To dobry album, ale równie dobre mogę znaleźć u ww. Nie jestem aż takim fetyszystą głosu Sylviana, żeby uznawać go za element rozstrzygający. Myślę, że mógłbym wysłuchać tej płyty z przyjemnością i bez niego, choć do pewnego stopnia Mariusz ma rację, że wyjątkowość tej płyty opiera się na egzystowaniu pomiędzy dwoma światami. Dowodem niech będzie największa dyskusja z najszerszym spektrum stanowisk na tym blogu. :)

  • Kamil pisze:

    Zgadzam się z Mariuszem i pagajem co do „Blemish”, jako dzieła trudniejszego od „Manafon”. Co głos, to inna opinia, ale niektórzy po prostu niech trzymają się z dala od „ambitnych porażek”, by nie czuć zbyt wielkich rozczarowań. :) Ważne są okoliczności powstawania płyty i obie miały zupełnie inne. „Blemish” nagrywana po rozwodzie, jest niezwykle poruszająca przez swoją nagość emocjonalną i dekonstrukcję stylistyczną, pozostawiającą głos, szmery elektroniczne i gitarę. No i jest lepsza od najnowszej, bez wątpienia. „Manafon” zrodzony z świadomej izolacji artysty, to bogatszy brzmieniowo i szybciej przyswajalny album, a także mniejszy szok dla słuchaczy, bo wiedzieli czego się mogą spodziewać. Swoją drogą zabawnie recenzent Wire stwierdził, że po raz pierwszy od 30 lat został rozczarowany przez artystę. Taki to album. Wszystkich poróżnia. Na pewno moja czołówka tegoroczna.

  • Kris pisze:

    > Czy dobrze rozumiem, że ?Blemish? był dla Ciebie trudniejszy > w odbiorze? :O

    pagaj – jeśli „trudniejszy w odbiorze” zdefiniujemy poprzez nudę, brak zainteresowania, ziewanie i takie tam rzeczy, to tak, Blemish jest dla mnie trudniejszy w odbiorze.

    Nie wiem z czego to wynika, mam słabość do Sylviana i na każdej płycie jego coś dla siebie znajduję. Blemish jest wyjątkiem, podchodziłem do niej wielokrotnie i nie jestem w stanie nic na niej znaleźć.

    Jaką płytę darzę największą atencją? „Alchemię”..

  • Mariusz Herma pisze:

    Dla mnie „Blemish” i „Manafon” to jednak dość podobne płyty (szczególnie w wymiarze „trudności odbioru”). Ciekawe, że Twój odbiór obu aż tak się różni.

  • airborell pisze:

    Mówienie o jakimś „zbliżeniu do awangardy” w przypadku Sylviana jest moim zdaniem nieporozumieniem. Przypomnę tezę, którą postawiłem bodaj w recenzji „Blemish” – twórczość DS w latach 80. i 90. to były jakby dwa niezależne nurty: jeden to były płyty „piosenkowe”, o ile je tak można nazwać, drugi to improwizacje z Czukayem czy „Approaching Silence”. „Blemish” jest tych nurtów syntezą. Faktem jest, że ten drugi nurt był gdzieś na marginesie zainteresowania publiczności, ale przecież te płyty były i analizując twórczość DS nie można ich pominąć.

  • Marceli Szpak pisze:

    @ Gdyby Sylvian nie śpiewał, to przecież równie dobrze można posłuchać sobie ścieżki dźwiękowej z jakiegoś filmu o fizyce czy innej chemii, jakie (przynajmniej za moich czasów) wyświetlano w szkołach na lekcjach.

    O! pierwszy akapit, który zachęca :) Głównie dlatego, że do tych programów podkładano (pewnie niezbyt legalnie) Residentsów, Can i Kraftwerka.

  • cisnowiec pisze:

    @ Marceli Szpak
    Wyliczając dalej: w prognozie pogody w Dzienniku Telewizyjnym słychać było swego czasu Tangerine Dream (z Ricochet).
    Ale ja w sumie nie o tym.

    Po przesłuchaniu czekam na płytę w domu i bardzo się cieszę, że to już niedługo. Na moim prywatnym poletku ulubionych płyt niepiosenkowych trzeba będzie zrobić miejsce między autorskim Markiem Hollisem a „Blemish”/”The Good Son vs. The Only Daughter: Blemish Remixes”. Te dwie ostatnie pozycje traktuję jako całość, dwie strony medalu. Przy okazji wspomnianych remiksów widać konsekwencję w drodze do „Manafonu”.

  • Mariusz Herma pisze:

    Solowej płyty Hollisa nigdy nie udało mi się docenić. Bardzo ubolewam, bo Talk Talk ciągle mi mało (pewnie po tym rozpoznaje się dobre zespoły).

  • matziek pisze:

    Już sam fakt, że „Manafon” wywołał taką dyskusję i otrzymał sporo różnych recenzji świadczy o tym, że jest to album nietuzinkowy. W niektórych momentach stanowi dla mnie idealny pomost między „piosenkowym” Sylvianem, a tym eksperymentalnym. W innych – jest to Sylvian, którego jest w stanie zrozumieć tylko drugi Sylvian. Tak czy siusiak, intryguje, a takich płyt przecież ukazuje się coraz mniej.

  • Mariusz Herma pisze:

    Słucham wciąż tej płyty i to dość regularnie – aura sprzyja, a jakże – i utwierdzam się w przekonaniu, że to mocna pozycja jest. Gdyby była „jedną z gatunku”, można by marudzić, przejść obok. Ale jako okaz unikatowy – i to w czasach, gdy muzyczne wstrząsy nie zdarzają się raz na 2-3 miesiące, ale 2-3 lata – „Manafon” dostarcza wrażeń znacznie powyżej średniej.

    Dla tych, którzy liczą: 5/6 (tak jak napisałem w „Przekroju”).

  • masowa konsumpcja kultury masowej » Blog Archive » Prostota pisze:

    […] poza Dead Bees on a Cake nie byłem w stanie zdzierżyć żadnej jego płyty do końca, a w dyskusję na Ziemi Niczyjej na temat nowego albumu wpatrywałem się, jak w przepisy na wspaniałe danie ze zdechłego kota, to […]

  • Grindak pisze:

    Nic dziwnego, na koncu „Dead Bees on a Cake” znajduje sie przeciez jego najpiekniejsza kompozycja.

    Sylviana wciagam w kazdej postaci i „Manafon” nie jest wyjatkiem. Potrzeba troche czasu i skupienia, po ktorymstam przesluchaniu plyta pieknie sie odplaca.

  • […] to Sylvian we wkładce też z płyty na płytę coraz młodszy i piękniejszy. Zajrzyjcie do Ziemi Niczyjej po parę wypowiedzi maestro Sylviana, a na stronę “Przekroju” po recenzję autora […]

  • Karmazyn pisze:

    Nie zapominajmy że to jest sztuka ambitniejsza od piosenkowej formy. Ale na tym polega piękno trudnej sztuki, że po poznaniu jej czujemy się bogatsi o pewną nową wartość. Na tej płycie jest sporo chaosu ale i równie dużo głębokich oddechów. Ta teodycea dźwięków sprawdza się wspaniale.

  • Dodaj komentarz