Orange Warsaw nie taki różowy

Pharrell Williams w akcji,

N.E.R.D. nigdy nie porwali mnie w czterech ścianach, ale na żywo to żywioł, chociaż kontrolowany. Energią i profesjonalizmem przebili  wszystkich, których w tym roku widziałem – w tej drugiej dyscyplinie nawet twórców popularnej piosenki „Creep”. Pharrell Williams i towarzyszące mu dziewczę (świetny, czyściutki wokal) wycisnęli z nastoletniej publiczności więcej, niż mogła z siebie dać. I nie chodzi mi o latające staniki, ale o to, że na rzucane ze sceny zaczepki odpowiadano nawet w moim 745 rzędzie, a obok mnie refreny śpiewał facet, który słyszał je po raz pierwszy.

Co ciekawe, N.E.R.D. koncertowe to kapela mało hip-hopowa: dwa solidne zestawy perkusyjne (Greatful Dead – King Crimson – Slipknot – N.E.R.D.?), przesterowany Fender, którego dźwięk fajnie modulowały niefajne podmuchy wiatru, a w wokalach melodia na melodii. Na scenie jedna wielka feta, a kiedy pojawili się na niej przedstawiciele widowni, to kamery totalnie zgłupiały i nie wiedziały, za co się brać. Wszystko to bez strat muzycznych. Mówiąc krótko: N.E.R.D. to wzorowy przykład, jak zrobić coś z niczego.

MGMT odwrotnie, a to dla nich wybrałem się pod Pałac Kultury. Sympatyczne studyjne kawałki na  żywo zieją artystyczną pustką i kompozycyjnym prymitywizmem. No i nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że Nowojorczycy są tak bardzo rozdarci pomiędzy Modern Talking i wczesnymi Floydami.

W tym pierwszym, parkietowym wydaniu są efektowni i nawet w 154 rzędzie! temperatura wśród fanów błyskawicznie wzrastała. Ale muzycznie za tymi wybuchami entuzjazmu nie stała charyzma zespołu, ale zwykle jedna keyboardowa melodyjka i rytmiczny prymityw (stopka rządzi). Ogólnie materiał źle znoszący próbę skoncentrowanej uwagi. Ci, którzy tańczyli, dobrze robili.

W wersji hipisowsko-psychodelicznej można z kolei zaziewać się na śmierć, jeśli na półce ma się chociaż kilka płyt z przełomu lat 60. i 70. Nawet telebimy wyświetlały obrazy montowane w duchu teledysków Led Zeppelin. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam progresywne The Spinal Tap i zaraz ktoś się zacznie śmiać. Nie było śmiechu, za to mnóstwo śpiewu – ludzie znali teksty! Polska młodzież czyta Pitchforka!

Narzekam, a przecież na trasę wziął ich w tym roku sam Paul McCartney. Pewnie chodzi o to, że przy temperamencie Andrzeja Van Wyngardena, który wokalnie okazał się bratem bliźniakiem Dana Deacona (ale bez użycia pitch shiftera), nawet stary Bitels wygląda na studenciaka.

Główny bohater występu: publiczność. Główny antybohater: (mimo wszystko) pogoda. Chociaż w pewnym sensie te minutowe ulewy pasowały do tego, co działo się na scenie.

Groove Armada obejrzeliśmy z Arturem w mokrych, ale wygodnych wiklinowych fotelach daleko za plecami tłumu., bo podejście bliżej oznaczało ciągłe ustępowanie drogi osobnikom migrującym. Jak się okazało, oprócz fajnej nazwy i logo Groove Armada mają też barwną wokalistkę, która samotnie próbowała zaspokoić głód kamer (po N.E.R.D. trudne zadanie). Mają też baterię laserów i sporo bonusowych podkładów do puszczania z laptopa, w tym wszystkie chórki.

Co odkrywszy, wynieśliśmy się z poczuciem spełnionego obowiązku. W porządku, takie darmowe masówki są potrzebne chociażby do tego, żeby dowiedzieć się, na co pieniędzy na pewno nie warto wydawać.

Fine.




7 komentarzy

  1. Nigdy więcej darmowym festynom, bo to jednak nie festiwal :)

    Zebrało się mnóstwo hołoty: na MGMT stałem (a właściwie fruwałem pod sceną) pod sceną, ale zdaje się, że od muzyki ważniejsze były dla dresiarstwa przepychanki. Owszem, jak się idzie na taki spęd, to nie należy oczekiwać kultury i wychowania (tego nie ma przecież nawet na Open’erze), ale moje achillesy jeszcze długo czuć będą efekty nieustającej kopaniny z bandą dresów.

    Jedna rzecz mnie jeszcze uderzyła: słabe nagłośnienie. Może to wymogi lokalizacji, ale tylko Groove Armadę słychać było naprawdę.

    Marudzić mogę, ale cieszę się, jako warszawiak, że wreszcie jest miejski festiwal z prawdziwego zdarzenia. I że te tłumy wypełzły z domów, a nawet chciało im się przyjechać z Jeleniej Góry.

    Acha: też zdziwiliście się, że Plac Defilad jest tak duży? (sponsored by KDT).

  2. Mariusz Herma pisze:

    Nagłośnienie dobre, ale faktycznie słabe – pewnie niemożność gadania wygoniłaby wiele przypadkowych osób. Albo zabytek obok nie wytrzymał by hałasu?

    KDT – nawet nie zauważyłem!

  3. macio pisze:

    zgoda co do bandy dresa – wiesniactwo i brak umiejetnosci współistnienia w tlumie. lubie stac blisko wiec momentami bylo naprawde groznie.

    groove armada >>> nerd, bo armia nastolatek poszla do domu, a zostali bardziej zainteresowani muzyka. a rudowłosa wokaistka w stroju power rangers – dodatkowe punkty za sposob w jaki przezywala muzyke;]

  4. Mariusz Herma pisze:

    Luźniej i spokojniej, fakt. Ale sama muzyka jednak topór, i to tępy.

  5. SZ pisze:

    Ja na początku wybrałem festiwal na Placu Grzybowskim. Mieli tam piwo i jedzenie, co stanowiło duży plus. Krakauer z Socalled zagrali bardzo elegancko i publiczność jakby mniej 'intensywna’.

    Warto zapisać gdzieś ten weekend, bo był na prawdę mocny. Orange, Singer, Święto Ząbkowskiej, podobno urodziny Macy Gray, mecz z Irlandią Płn…. a jeszcze wymieniłem się ciuchami w Hydrozagadce i zahaczyłem o festiwal tatuażu w Koneserze…więcej takich weekendów!

  6. Mariusz Herma pisze:

    Kilka dzisiejszych wejść z google:

    warsaw orange festival 2009 staniki
    nerd staniki
    n.e.r.d. staniki

    Jednak są tacy, którzy żałują, że nie przyszli pod Pałac!

    Ja z kolei żałuję trochę Kakauera, ale świadomie go przegapiłem – po tym, jak kilka dni wcześniej nie udało mi się wbić na Nigela Kennedy’ego z Kroke. Przeraziła mnie masowość tego festiwalu, ale pewnie na placyku nie było tego czuć.

  7. ArtS. pisze:

    Plusem z niezobaczenia Krakauera jest to, że ominął Cię także jego cepeliowo-weselny support w postaci czeskiego zespołu Trombonie (czy jakoś tak). Koszmar.

    A w temacie Orange, to zapuściłem sobie wczoraj wieczorem „Vertigo” Groove Armada i kurcze to jednak przyzwoita płyta jest: ładnie wsamplowane dęciaki i smyki, bogate brzmienie, relaksujący klimat… jakoś mi się nie godzi z tym, co usłyszałem na festiwalu. Ale, z drugiej strony, nie wiem, co zespół porabiał od końca lat 90.

Dodaj komentarz