No to mamy komplet. O ile zestawienie najlepszych albumów dekady Pitchforka pokazało klasyczny amerykocentryzm, a podobna lista „Uncut” była zwyczajnie rasistowska, o tyle setka dekady NME bije wszelkie rekordy.
Nie dość, że (jak sugeruje ilustracja) jest biała jak śnieg z bodaj czterema czarnymi płytami (to nawet lepsze niż The Strokes, The Libertines, Primal Scream oraz Arctic Monkeys w pierwszej czwórce), wąska gatunkowo (jak tu pytać o world music, skoro ledwie załapał się hip-hop albo cięższe odmiany rocka) i anglofilska (już wolę amerykocentryzm, bo nie jest równoznaczny z gitarocentryzmem), to jeszcze „NME” zupełnie nie zauważa dokonań płci pięknej w być może najlepszej dekadzie dla kobiet od czasów śpiewów plemiennych ku czci Matki Natury.
To jest o tyle ciekawe, że od lipca naczelną „NME” jest Krissi Murison, pierwsza kobieta na tym stanowisku w prawie półwiecznej historii pisma. Bo chociaż zwycięzców wybrało „gremium złożone z muzyków, producentów, dziennikarzy i szefów wytwórni”, to przecież ich też ktoś musiał wybrać.
10. Radiohead – In Rainbows
9. The Streets – Original Pirate Material
8. Interpol – Turn On The Bright Lights
7. Arcade Fire – Funeral
6. PJ Harvey – Stories From the City, Stories From the Sea
5. Yeah Yeah Yeahs – Fever To Tell
4. Arctic Monkeys – Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not
3. Primal Scream – XTRMNTR
2. The Libertines – Up The Bracket
1. The Strokes – Is This It
no…. czekam jeszcze na zestawienie Teraz Rocka:/
Wiadomo, dziś każdy może poczuć się dyskryminowany… Azjaci na ten przykład pominięci zostali we wszystkich przedstawionych przez Ciebie podsumowaniach.
„Is This It” Strokesów na pierwszym, podczas gdy „Kid A” na czternastym miejscu? Można się kłócić z Pitchforkiem, ale zestawienie zrobili lepsze. Primal Scream z „Exterminatorem” na trzecim mnie zaskoczył, choć, muszę przyznać, kiedyś namiętnie tego słuchałem. Podoba mi się Sufjan Stevens i The Streets w pierwszej dwudziestce i Johnny Cash nieco dalej („Solitary Man” oraz „The Man Comes Around” to moje pierwsze poważne spotkanie z Cashem). Poza tym bardzo lubię „In Rainbows”, ale żeby przed „Kid A”?! Dla kogo te podsumowania? Ktoś im za to zapłacił, czy oni sami z siebie?
ArtS. – potrafię przyjąć, i to bez specjalnego zdziwienia, że „NME” nie ma takich ambicji ani wystarczających sił ludzkich, by kompetentnie opisywać scenę azjatycką (czy afrykańską). Ale „nie słuchamy kobiet”, nawet tych z Londynu, to już jest zabawne.
Swoją drogą, jeśli trafisz na jakieś podsumowanie dekady zrobione przez Japończyków, to koniecznie podeślij – ciekawe, na ile oni są skoncentrowani na sobie. Ja regularnie zerkam tylko na stronę Japan Times (notabene swego czasu trafiłem tam na wywiad z sensei Okazakim)
Sławek – zgadza się, z kolejnymi „poważnymi” podsumowaniami to Pitchforkowe wygląda coraz lepiej.
Ja rozumiem, że mało kto ma czas oraz siłę, by śledzić Azję, ale naprawde uważacie, że w jakimś rankingu można by się obejść bez Merzbow albo Borisa? :> Z drugiej strony nie wiem, czy znam JAKIEGOKOLWIEK artystę koreańskiego albo chińskiego.
No a oni pewnie znają Vadera, Behemotha oraz Chopina.
Ej no, przecież ta pierwsza dziesiątka nie jest zła, załapały się aż trzy fajne płyty (Streets, PJ, Primal), co w porównaniu z Pitchforkiem jest wzrostem o 200% (pforka ratuje tylko że chyba jako jedyni zauważyli Avalanches). Z całego tego top tenowego zestawu przekręciłbym tylko kolejność, żeby Skinner był numero uno, bo jednak OPM to materiał, który pchał muzykę do przodu i dorobił się największej ilości twórczych epigonów.
NME zauważyło Avalanches, są na 45 (więc Pitchforka nie ratuje już nic?).
Też bym dał Skinnera wyżej, gdybym skupił się na przestawianiu artystów z pierwszej dziesiątki, ale to Radiohead wylądowałoby na pierwszym.
Prosto i brzydko powiem: to są jakieś jaja. Kolejny dowód na to, że takie rankingi są chyba tylko po to żeby nad nimi dyskutować bo chyba żaden nie będzie miarodajny.
Niebieskawy to strasznie uroczo podsumował u siebie na facebooku : „Tylko NME i Anna Gacek słuchają jeszcze The Strokes.”. Ech.
Wobec nowych dowodów cofam to, co powiedziałem o ograniczeniu stylistycznym listy z Uncut. I proponuję już dać spokój z tymi rankingami, bo co nowy, to głupszy :]. Albo zrobić ranking rankingów. („Co? Pitchfork dopiero na 9-tym?”)
Skoro coraz popularniejsze robią się recenzje recenzji – to czemu nie rankingi rankingów?
Obiecuję, to był ostatni, chyba że kolejny szowinizm okaże się wyjątkowo spektakularny.
@ rankingi rankingów
to właściwie chyba można jakąś w miarę prostą matematyką zestawić, poprzydzielać punkty w zależności od miejsca i bonusy za opiniotwórczość tytułu i może wyjdzie jakaś potworna lista z płytami, które tak właściwie mało kto pamięta, ale warto przypomnieć.
japońska [delegatura:) rolling stones’a zestawiła 100 najlepszych rockowych albumów japonskich
http://neojaponisme.com/2007/11/09/100-greatest-japanese-rock-albums/
tak po szybkim przewinięciu góra/dol w zasadzie nausznie tylko corneliusa i merzbow kojarzę. w zasadzie prawie same starocie dominują, co świadczy że japonska scena przeżywa od dobrej dekady regres, że taka tujiko noriko jest poza schematem RS, a nadmiar eksperymentu dyskwalifikuje wykonawcę. swoją drogą posłuchałbym sobie japonskich klasyków, że wymienie takie sadistic mika band z pozycji nr 9, albo elephant kashimashi spod 50.
@ Verne
Tak na szybko, to te kapele się jakoś przebiły, przynajmniej do Europy, Dir en Grey, Violent Onsen Geisha, Flower Travellin Band maja nawet na tyle licznych fanów, że łatwo ich spotkać w sieci nie pisanej krzaczkami, Boredoms było nawet parę razy w Polsce (jedna z najskuteczniejszych maszyn do wypłaszania ludzi z koncertów:). Ale do żadnej białocentrycznej listy nic by się chyba poza Pizzicato Five w popie i Kenem Ishi w elektronice, raczej nie przebiło
Cornelius, Boredoms, Dir en grey, Merzbow, Kahimi Karie, Guitar Wolf, Buffalo Daughter, Tei Towa, Ken Ishii, Violent Onsen Geisha, Pizzicato Five, The Fantastic Plastic Machine, Flower Traveling Band, Denki Groove, Tokyo Ska Paradise Orchestra, Utada Hikaru
Ciekawe to Happy End na pierwszym miejscu. „Kazemachi Roman” to bardzo przyjemna płyta i dla Japonii ważna, ale na dłuższą metę brzmi tak, jakby była pisana pod amerykańskich żołnierzy (i to raczej kadrę oficerską). Nie wiem, czy z dzisiejszej perspektywy można w niej znaleźć cokolwiek „japońskiego” poza językiem i bębenkowym wstępem do jednego z kawałków. Pewnie „Między słowami” pomogło, tak jak Mulatu Astatke zyskał uwagę Anglosasów dzięki „Broken Flowers”.
Powyższe zestawienie jest dość dziwne. Niby to redakcja magazynu komercyjnego, więc szeroka nieobecność zjawisk spoza głównego nurtu nie powinna dziwić, ale wśród tych, co się pojawiają, kryterium doboru jest dla mnie zagadką. Niby wepchęli tego Merzbowa, ale z płytą właściwie ambientową, więc względnie bezpieczną. Pojawiają się jednak Fushitsusha i Boredoms, co robi na mnie pewne wrażenie. Brak natomiast zespołów w rodzaju Les Rallizes Denudes, Acid Mothers Temple czy Boris, które mają kultowy status w Stanach czy Europie i wydają mi się wyborami znacznie bardziej oczywistymi niż jednak mało rockowi Merzbow i Cornelius.
Być może najbardziej powszechną formą dyskryminacji jest więc ta ze względu na obecność na rynku? Wielu niszowych japońskich twórców wspominało, że są lepiej znani na Zachodzie niż u siebie: tu wydają płyty (Tzadik, Fractal, Alien8 i wiele innych wytwórni ma naprawdę bogatą ofertę japońskich nagrań), tu jeżdżą na tournee. Nie trzeba więc wcale śledzić rynku azjatyckiego, żeby mieć jakieś pojęcie o tego typu muzyce. Globalny rynek i nowe media nie tylko znacznie ułatwiają obieg informacji, ale także materialnych nagrań, które są bez problemu dostępne. Problemem pozostaje niszowość tego typu muzyki. Najpowszechniejszą formą dyskryminacji będzie więc nie ta ze względu na płeć, rasę czy nawet obecność na rynku, ale ze względu na kiepskie i wąskie gusta krytyków muzycznych. ;)
Tylko z tym ostatnim „będzie” bym się nie zgodził. Wpływ tych gustów na powodzenie/porażkę artystów z roku na rok maleje na potęgę. Już nie mówię o blogach i forach – wystarczy garstka zdeterminowanych (i niekoniecznie zorganizowanych fanów), aby coś z totalnej niszy wywindować na szczyt RateYourMusic i ono już tam zostanie. Nawet Metacritics coraz częściej cytuje serwisy pół-amatorskie obok „poważnych” gazet. Kto wie – może te dekadowe (ale zawzięcie anty-dekadenckie) podsumowania to ostatni krzyk dyskryminacji? :-)
> marceli szpak
po raz drugi uprzejmie dziekuje za solidny komentarz uzupełniajacy. (leningrad trafiłem w kolaboracji z tiger lillies i absolutnie mnie nie pociągnęło). co do japonców: wyzej wymienionych co się przebiły jednak nie kojarze, bo jak pisałem z wiedza o muzyce u mnie słabiutko. [wierzę jednak, że w odpowiedzi pana głowną role odgrywa pewna czysta misja „edukacyjna” bez charakterystycznych dodatkow wskazujących na niekompetencje drugiej strony]. ukłony
@ bez charakterystycznych dodatkow
Nie nie, sam większość nazw kojarzę na słuch i teledyski:)z różnych for i takich tam, a odsłuchane jakoś konkretniej mam tylko kilka. Takiego Kena Ishii serio warto na przykład, strasznie fajne rzeczy nagrywał w latach 90-tych. A Kahimi Karie się przydaje na kazdą romantyczną okoliczność:)
To dorzucę jeszcze świeżutkiego Timesa:
http://entertainment.timesonline.co.uk/tol/arts_and_entertainment/music/article6922991.ece
Mimo kilku spektakularnych nieobecności (Antony? Sufjan?) i obecności (Coldplay? Britney? Akurat to Elbow?) szowinizmów jakby mniej.
Dobrym wprowadzeniem do japońskiego rocka jest http://www.japrocksampler.com/. Jeżeli komuś chce się poszukać muzyki, to znajdzie dzięki google pod hasłem „Julian Cope’s JapRock Sampler Top 50”.