. Nosaj Thing – Drift (Alpha Pup)
Artur w jednym z komentarzy zmobilizował mnie do podsumowania elektronicznych doświadczeń ostatnich tygodni. Więcej będzie hybryd, bo takie lubię najbardziej, co zresztą sugeruje tytuł bloga. A poza tym w ostatniej dekadzie to hybrydy posuwają sprawy do przodu. Wreszcie muzyka spotkała się z motoryzacją.
Gdybym miał wprost odpowiedzieć na to pytanie o klimatyczną elektronikę, to poza wiosennym The Field (ciągle się broni) poleciłbym dość jednoznaczne stylistycznie Nosaj Thing. Jak z kolei swoim pseudo sugeruje nieznany z nazwiska „muzyczny modulator”, do zwykłych rzeczy – w tym wypadku melodyjnych, niespecjalnie pogłębionych, lekko zrytmizowanych ambientów – podchodzi na swój własny, odrobinę nietypowy sposób.
Tą nietypowością jest ciepłota brzmienia (przeciwieństwo The Field), ale nie taka, jak na drugiej selekcji Aphexa. Raczej jak u Boards of Canada. Co za tym stoi? „Organiczne” sample, archaiczne syntezatory, łagodne perkusjonalia, którym chwilami („Voices”) bliżej do Afryki niż do laptopa ze świecącym jabłuszkiem. Rzecz tłumaczy pochodzenie – Alpha Pup to wytwórnia sercem oddana hip-hopowi, a nie elektronice.
W kategorii: nieradykalna, nieodkrywcza, odrobinę kiczowata, umiarkowanie ambitna i przyjemnie towarzysząca elektronika – „Drift” sprawdza się, a melodie czynią swą powinność i zapadają w pamięć. Najodważniej NJ poczyna sobie w „Coat of Arms”, najszybciej chwyta w „IOIO” – oba są na MySpace. Jest tam też remiks „Reckonera” Radiohead, znośny.
. Fuck Buttons – Tarot Sport (ATP)
A to już jest płyta absolutnie nietowarzysząca, za to kryterium klimatyczności spełnia z zadatkiem. Kilka razy próbowałem przy „Tarot Sport” czytać albo pisać i za każdym razem kończyło się na gaszeniu światła. Fuck Buttons, czyli Andrew Hung i Benjamin Power, mają jeden pomysł na muzykę, ale pomysł dobry.
Brzmi to tak, jakby połączyć przesterowane, shoegaze’owe podkłady M83 i brzmieniowe fluktuacje Animal Collective z najbardziej dosadną stopką Underworld. Mówię o dłuższych, transowych, wręcz rave’owych utworach typu „Surf Solar„, bo dwa krótsze „Rough Steez” i „Phantom Limb” przynoszą bardziej wymyślną inżynierię dźwięku. Pozostałe to kompletne dziesięciominutówki z odpowiednio przydługim wstępem, stopniowym zagęszczaniem tła i rytmu, i tak przez kolejne stadia napięcia aż do kulminacji jak w najlepszych eksplozjach post-rocka (albo i techno).
I jeszcze klejnot w koronie tego królestwa repetycji: o ile zwykle wszystko trzyma tempo, a akordy elegancko zmieniają się, kiedy kreska taktowa nakazuje, o tyle w przedostatnim „Space Mountain” sprawiają wrażenie, jakby się… ociągały. Taki dźwiękowy odpowiednik złudzenia optycznego: w głowie słyszymy już zmianę, a ona następuje sekundę później. Celne.
. Bibio – The Apple and the Tooth (Warp)
Stephen Wilkinson to mistrz syntezy i człowiek wszechstronnych talentów, który próbuje pisać niepiosenkowe piosenki, nieelelektroniczną elektronikę, eksperymentować bez ryzyka utraty kontaktu ze słuchaczem. Obiektywnie: udaje mu się to znakomicie. Subiektywnie: jak dla mnie nie wystarczająco dobry ani w śpiewaniu, ani w komponowaniu, ani w produkcji, więc mieszanka jest mdła.
Na drugą płytkę dla Warpa wrzucił tylko cztery oryginalne utwory, a reszta to remiksy: klimatyczne (Wax Stag, czyli Rob Lee z Friendly Fires), destrukcyjne (Clark), chilloutowe (niejaka Leatherette), a „Haikuesque” brzmi tutaj jak utwór Hood. Ile głów, tyle podejść, a mówiąc precyzyjnie – osiem. Czyli raczej składak niż płytka Bibio. Jeśli ktoś lubi bryki, to znajdzie tutaj streszczenie kilku ważniejszych nurtów ostatnich lat. A „Dwrcan” w wersji Eskmo pozostawia oryginał daleko w tyle. Jednak remiksy mają miewają sens.
. Freeland – Cope (Marine Parade)
Dałem się przekonać wysokiej ocenie na Metacritics, tyle że zapomniałem zerknąć, z recenzji jakiego pochodzenia wyliczyli średnią. Adama Freelanda, który mimo breakbeatowej etykietki wygląda mi na miłośnika użytkowego techno, najwyraźniej nie interesuje automatyczny parkietowy sukces, jaki dałaby mu przyzwoicie brzmiąca łupanka. I dobrze.
Zamiast tego próbuje podciągnąć gatunek pod coś większego – jeszcze lepiej. Tyle że stosuje w tym celu środki podobne do tych, jakimi muzykę rockową próbowano uszlachetniać w latach 70. Może to wpływ sceny kalifornijskiej, dla której porzucił Londyn? W każdym razie symfoniczne podejście do elektroniki kiepsko się sprawdza. Za to mamy mnóstwo syczących dźwięków – w sam raz do posłuchania na komórce.
. Bike for Three! – More Heart Than Brains (Anticon)
Chociaż płyta z końca wiosny i choć częściej podpada pod tak (zabawnie) zwany alternatywny rap niż pod elektronikę, to piszę, bo projekt ledwie się zaczął, a już zapowiada się spektakularnie. No i miało być o hybrydach.
Kanadyjczyk Richard Terfry, czyli Buck 65 rapuje od 15 lat i jest w tym tak świetny jak Scroobius Pip. Belg Joëlle Phuong Minh Le, który rozsądnie posługuje się niezbyt rozsądnym pseudonimem Greetings from Tuskan, robi bardziej elektroniczne niż hiphopowe podkłady i na moje ucho jest w tym lepszy niż Dan le Sac. Nawet się nie spotkali – wystarczyło Myspace. I dzięki niemu Buck 65 po niezbyt udanym związku z Warnerem wraca do Anticonu.
Ogólnie rzecz biorąc, impreza równie ponura co okładka, muzycznie tak zakręcona jak te wszystkie pseudonimy, nazwy i tytuły, ale zadbana na obu poziomach: wokalnym i instrumentalnym, więc nie szkodzi jej wybiórcza koncentracja uwagi. Jak choćby cLOUDDEAD czy inna Anticonowa gwiazda – 13 & God (The Notwist + Themselves), Bike for Three! dla konserwatywnych hiphopowców będzie w 100% niestrawne. Reszcie da szansę na znalezienie w tym roku czegoś dla siebie w rapowanych rejonach muzyki. Do testowania polecam „All There Is to Say About Love„.
Z rzeczy bardziej ambientowych, dobrze akompaniuje codzienności „Choral” Mountains, o którym Bartek wszystko już napisał. Podobnie „Riceboy Sleeps” Jonsi & Alex – najsłynniejszy islandzki falset tutaj milczy i otrzymujemy coś w rodzaju wstępów/podkładów Sigur Rós. Wynudziła mnie za to „Tumma” Vladislava Delaya. Zamysł ciekawy – podejść do laptopa z jazzową swobodą – w praktyce okazuje się potwierdzać, że pewna liniowość i powtarzalność jednak elektronice służy. A we fragmentach bardziej konwencjonalnych za dużo jak dla mnie brzmienia, a zbyt mało muzyki.
Obie tegoroczne płyty Bibio dla WARPa, to jest jakaś ponura pomyłka, zwłaszcza, że Vignetting the Compost, co je zrobił dla Mush, trzyma poziom dwóch pierwszych albumów, a czasem nawet dosyć wysoko nad nimi przefruwa, zwłaszcza tam, gdzie się pan przeprasza z piosenkami. Najpierw myślałem, że to moja niechęć do WARPa ogólna i że się uprzedziłem przed startem jeszcze, ale nie, te płyty są po prostu nudne i strasznie wysilone, tak, jakby na siłę chciał udowodnić, ze tam pasuje. Pojawia się straszna przepaść, jak sobie puścić cała plejlistę, po ostatnim kawałku vignetting prawie w ogóle nie ma czego słuchać. Ja go akurat lubię za tę nienachalność, więc tym bardziej żal.uk
A Bike for Three brzmią zachęcająco fest:)
Vignetting The Compost to inna jakość, a dla mnie płyta tym fajniejsza, że mam słabość do tego typu 'mikroakustyki’.
Nieomal bym zapomniał: serdecznie polecam nowe Ochre – „Like Dust of the Balance”. Cała płyta jest dostępna za free na http://ochremusic.com/music/
Jedna z przyjemniejszych rzeczy, jakie ostatnio słyszałem. A wiosennego „Raido” potrafię słuchać w kółko:
I dla równowagi coś bardziej „elektronicznego”:
Dzięki za te typy. Część znam, jak np. Nosaj Thing, który mi się nawet podobał przez pewien czas, ale niewiele po sobie pozostawił. Chyba Flying Lotus w zeszłym roku za wysoko postawił poprzeczkę, bo nowy Lukid „Forma”, utrzymany w podobnych klimatach, też coś mi do końca nie podchodzi, mimo że to niezła płyta.
Postaram się spróbować Fuck Buttons, choć pierwsza płyta mi się nie podobała. W porównaniu do np. Japończyków ich noisowe zabawy wydawały mi się jakieś takie… amatorskie.
Najciekawiej zapowiada się chyba Bike For Three!. Generalnie inne rekomendacje ciekawych tegorocznych wydawnictw są mile widziane, bo jakoś nic mnie nie zachwyciło dotychczas. Najbliżej chyba są:
Transowo-połamana muzyka Dinky: http://www.youtube.com/watch?v=Rwsfhfmnoz4 (niestety na jutubie jest tylko ten kower, nie do końca oddający wydźwięk całości)
Mroki The Mount Fuji Doomjazz Corporation: http://www.youtube.com/watch?v=n1SbYeD1ZyM
Pastoralny ambient-folk Rameses III:
http://www.youtube.com/watch?v=0Ysa8d5eUAg
Oraz mające przebłyski genialności, ale zbyt krótkie JJ:
http://www.youtube.com/watch?v=VQgjpkbZ2AU
Fuck Buttons wyraźnie wycofało się z noise’u na rzecz transu. I na dobre im ten skręt wyszedł, sprawdź podlinkowane „Surf Solar” albo „Space Mountain”.
Dzięki za Twoje typy – JJ znałem (nie chwyciło), Rameses III brzmi solidnie, ale The Mount Fuji Doomjazz Corporation już w ogóle zapowiada się zjawiskowo. Właśnie odkryłem, że działają też pod nazwą The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. I że 8 grudnia grają w Krakowie, a 9 grudnia w Poznaniu.
Wszystkie mutacje Darkjazz Corporation jak najbardziej. Free-impro + klimaty bohren & club der gore = wchodzi jak w masło. A jak już lecą rekomendacje, to może sobie dalej pociągniesz elektroniką i sprawdzisz Lulu Rouge z zeszłego roku? Chyba taka płyta typu powrót co roku w listopadzie:
http://www.youtube.com/watch?v=-40CIWWv0D0
trochę jak Royksopp przesunięty na Ciemną Stronę Mocy, ale fajne. Bless You się nazywa album
Za wcieleniem Kilimanjaro aż tak bardzo nie przepadam, zbyt zbaczają w stronę dark-ambient, którego się chyba nasłuchałem na całe życie w okresie młodzieńczym. ;) W ogóle wydaje mi się, że „Succubus” jest ich najciekawszą płytą, ma najlepiej wyważone proporcje między jazzową improwizacją a mroczną elektroniką.
Lulu Rouge słuchałem sporo w zeszłym i na początku tego roku, bardzo dobra płyta.
Bardzo zacnie się zapowiada po kilku kawałkach, i zdecydowanie ciekawiej niż Royksopp, dzięki.
Bardzo fajnie napisane, a recka płyty Fuck Buttons jest chyba najlepszą jaką czytałem ze wszystkich jej poświęconych. Również z oceną dla niej się zgadzam. Nosaj mnie niezbyt przekonał do siebie, a tamtych nie słyszałem, więc być może Bike For Three! sobie posłucham.
nieśmiało dorzucam: vertical ascent projektu moritz von oswald trio. a album delay’a – nudny? dla mnie wręcz przeciwnie!
PS. ktoś się wybiera się na Kilimanjaro… do Poznania?
Rekomendowane przez Artura „Succubus” The Mount Fuji Doomjazz Corporation to byłaby najbardziej klimatyczna/wciągająca płyta tego roku, dzięki!
podpisuje się pod tym wszystkimi konczynami. zastanawiam się czy przepadnie w natłoku innych jak np. wydana kilka lat temu płytka skinny grin zacnej formacji acoustic ladyland. a napiszcie przy okazji panowie czy warto zabierać się za dungen’owy tio bitar, czy idzie po linii/czy równie przyjemne jak ta det lugnt ???
Oprócz „Ta det lugnt” znam tylko zeszłoroczną „Czwórkę”, bardzo zacna.
„Tio Bitar” podobne, choć dla mnie wszystko, co robi po „Ta det lugnt” to właściwie to samo.