1. Radiohead. Już w tygodniu premiery „Kid A” zmusili ćwierć miliona osób do zapłacenia za te psychodeliczne hałasy, katapultując je z miejsca na szczyt Billboardu. Przy okazji, ku zdziwieniu własnemu i cudzemu, odkryli, że internetowy wyciek może być niezłym narzędziem marketingowym (niektórzy ugięli się przed tym faktem dopiero przy ostatnim Animal Collective), że dobrej płycie nie zaszkodzi ani krytyka, ani błędy wytwórni, że zamiast prób sprostania niebotycznym oczekiwaniom, lepiej zająć się czymś poważniejszym.
O doniosłych dokonaniach późniejszych – skandalicznej cenie ?In Rainbows? czy konstruktywnych ekologicznych wariactwach – pisać nie trzeba, bo wystarczy samo „Kid A” i skutki.
7. Portishead. Za samo odrodzenie z klasą po 11 latach hibernacji należy się bukiet róż, jakim w większość powracających nieumarlaków można co najwyżej rzucić. Ale to coś więcej: niespotykane dziś podejście do dźwięku (weźmy proceder zgrywania całego materiału na archaiczne taśmy – interesujący w teorii, fascynujący w praktyce), i bezbłędne wyczucie, ile awangardy potrafi unieść pop, zanim przestanie być popem.
Mniejsza o to, ile z 1,5 miliona osób, które przeciągu półrocza kupiły „Third”, od razu wyrzuciło ją do kosza. Ważne, że pod koniec dekady polegającej w dużej mierze na odświeżaniu dziesięcioleci minionych, Portishead spojrzało na dwuwymiarową przeszłość przez trójwymiarowe okulary.
5. T-Pain. Że potrafił wmówić ludziom dorastającym przy „Believe” Cher, iż niejakie Auto-Tune jest w porzo, to jeszcze rozumiem. Ale kolegom muzykom? Nie zauważyli mrugnięcia okiem? Już widzę gitarzystów zamieniających fendery i piecyki na osprzęt „Guitar Hero”.
26. Amerie. Za jedną rzecz.
12. Sufjan Stevens. Tym razem nie o muzykę chodzi, ale o sam koncept Projektu 50 Stanów. Którego ani przez moment nie miał zamiaru realizować, zresztą nie byłby w (nomen omen) stanie. Ale pomysł okazał się na tyle fajny, że automatycznie pojawia się przy każdej wzmiance o Sufjanie, i to po oficjalnym dementi. Spotkałem już rodaka, który myślał o Projekcie 16. Województw. Nawet jeśli równie niezobowiązująco, pomysł na darmowy PR genialny.
40 i 4. Michael Jackson i The Beatles. Bo nawet kiedy ich nie ma – są.
3 i 9. Joanna Newsom oraz CocoRosie. Asia harfy wyprowadziła z filharmonii, a umęczone suity wypuściła z ciemnej z piwnicy, gdzie na siedem spustów zamknęli je krytycy wychowani na punku. Sierra i Bianca wyprowadziły łazienki na salony. Ona za piękno, one za wpływ. Za oryginalność cała trójka.
75. Artur Rojek. Gdy przestał robić dobrą muzykę, zaczął robić dobrze muzyce.
10. Animal Collective, Grizzly Bear, Dirty Projectors i wszyscy indie-towarzysze broni. O tych pierwszych pod koniec tej pięknej dekady dyskutowało się najwięcej i najciekawiej. Ci drudzy wepchnęli wartościową muzykę (to jestprowokacja) na 8. miejsce Billboardu i to mimochodem. Ci ostatni zszokowali miliony widzów Lettermana – głównie tym, że nieznane nie znaczy niestrawne. Jeśli na początku nowej dekady nie trafi nam się kolejne The Strokes i nie sprawi, że wszyscy znów zaczną traktować gitary dosłownie, to może być ciekawie.
Dodaję do RSS-ów, świetny blog. :)
ale z czego wybór?
Z wszystkich zasłużonych.
tak! powrót portishead to wydarzenie muzyczne dekady jak dla mnie. third jest fenomenalne pod wieloma względami. w kontekscie całej twórczości zaspołu oraz tego co dzieje się obecnie w muzyce właśnie!
xiu xiu – zespół zjawiskowy!
o pj harvey pamiętajmy – nagrała 3 solowe płyty i każda jest inna i niepowtarzalna :P ona konsekwetnie się nie powatarza, nie ogląda na mody i nagrywa zaskakujące piękne płyty. ona to dopiero trzyma poziom…
strasznie dużo rzeczy w tej dekadzie było. tyle płyt, zespołów, zjawisk, mód, że trudno nadązyć. ilość przytłacza.
internet zamieszał że hej!
Mariuszu, ale kto decydował, kto zasłużył? ;)
Ja. Po coś się te blogi zakłada.
Pola – prawda to wszystko. Ale zasadnicze wyczyny PJ wypada jednak przypisać do lat 90., kiedy się światu objawiła i wiele świeżości wniosła. Czy da się jej przypisać cokolwiek więcej niż „robiła swoje”? – ważne, ale pasujące do setek innych.
no okey, zgoda, pisząc o pj wiedziałam, że można łatwo to 'obalić’ powołując się na jej dokonania z lat 90.
kid a stawiam obok takiego white chalk. podobnie udany krok w bok..tyle że to inne pobocza.
w każdym razie..xiu xiu to jeden z najważniejszych tworów dekady. to podobnie jak z cocorosie. i nie rzucam ich do indie-towarzyszy.
pozdro hej!
wybór w sumie trafny, tylko, że dekada skończy się dopiero za rok. myślisz, że przez te ostatnie 12 miesięcy już nic Cię nie zaskoczy??
;)
+ co z Antonym??
Nazewnictwo robi swoje – mówiąc „lata 50.” mamy jednak na myśli 50-59.
2. Antony ma się świetnie, ale skoro już został wymieniony, to dam mu spokój.
The Knife – od absolutnej niszy, do zespołu, który zgarnia wszystko i jest w stanie sprowadzić tłumy wszędzie gdzie zagra, nie rezygnując ani na chwilę z radykalnie artystowskich założeń. Właściwie, jak dla mnie – ich dekada.