Owen Pallett – Heartland (Domino)
Pracę nad „Keep the Dog Quiet” rozpoczął od, cytuję, „modelowania brzmienia”. Skądinąd znakomite „Lewis Takes Action” jest świadomie wykalkulowanym haczykiem dla radia (naiwniak?). Syntetyczną orkiestrę w „Flare Gun” rozrzucił po kanałach tak, że bardziej panoramy rozciągnąć się nie da. A „Red Sun No. 5” bierze swój tytuł stąd, że miał (co najmniej) pięć różnych wersji.
O nie, Owen Pallett – do niedawna a.k.a. Final Fantasy, ale Japończycy w końcu upomnieli się o nazwę – nie należy do typowych songwriterów, którym rzeczy „wychodzą” – aczkolwiek jako aranżer często takowych wspomaga. U niego pisanie zaczyna się w głowie. Na szczęście praca koncepcyjna nie doprowadziła go do przerostu formy nad treścią. Ciągle są to piosenki, tyle że przepełnione melodiami i pomysłami harmonicznymi tak nietypowymi (nienaturalnymi?), że Pallett mógł je wymyślić tylko z ołówkiem – a nie kostką gitarową – w dłoni.
Zazwyczaj liściasta piątka wiąże się u mnie ze zjawiskiem zachwytu, do którego Pallettowi odrobinę brakuje (a może to mnie zabrakło – i czas to zmieni). Ale niech ma, bo jego wszechstronność aranżacyjna – akustyka! elektronika! symfonika! – wprost przeraża. A w swojej kategorii – rozklekotanego alternatywnego popu indyjskiego podszytego akademickim myśleniem – nie ma sobie równych. Inna rzecz, że najpewniej jest w tej kategorii sam. I może stąd tyle smutku w jego głosie.
Four Tet – There Is Love In You (Domino)
Się udał początek roku wytwórni – znów – Domino, co po sukcesach z roku ubiegłego – wspomnijmy Dirty Projectors, Animal Collective, Junior Boys i Wild Beasts – woła o pomstę do konkurencji (życzę powodzenia!). Spodziewam się wprawdzie marudzenia, że nowe Four Tet za mało efektowne bądź odkrywcze, tyle że w muzyka Four Tet zawsze opierała się na ?za mało?.
Jeśli ktoś uskarża się na wstrzemięźliwość melodyczną, to niech da sobie jeszcze parę przesłuchań – frajda się pojawi, za to nie zamęczy po dwóch kolejnych obrotach. Jeśli komuś odbiór uprzykrza częsta monotonia stopki, to świadczy głównie o tym, że nie rozumie drogowskazów: w tym momencie na czymś innym należy koncentrować uwagę. Z drugiej strony sam rytm w dziewięciominutowym „Love Cry” załatwia mu VIP-owską miejscówkę na singlowej liście roku (myślicie już nad swoją?), choć mam też innych faworytów.
Ale i tak sekret muzyki Kierana Hebdena tkwi gdzie indziej – podpowiedzią służą okładka i tytuł. Ta pierwsza, wraz z jej barwami, bo obcowanie z tą płytą przypomina patrzenie na coś ładnego, dotykanie czegoś przyjemnego, wąchanie czegoś pachnącego. Mówiąc krótko: czerpanie przyjemności z obcowania z piękną materią. Niechby Hebden rozebrał te swoje puzzle na pojedyncze dźwięki, a i tak mógłbym się godzinami w nie wsłuchiwać. A tytuł, bo jeszcze fajniejsze jest to, co ta płyta robi ze słuchaczem. Przekonuje.
@Four Tet – nie słuchałem jeszcze, tak jak i Palletta (Domino ma u mnie strasznie przegrane za ich taktykę w dziedzinie sprzedaży empetrójek), ale hej! argument „trzeba posłuchać kilka razy, żeby docenić” w dzisiejszych czasach nadmiaru muzyki jest coraz bardziej nie-halo ;)
A bo to z autopsji – po dwóch przesłuchaniach wstawiłbym dwójkę. Poza tym miałem napisać „trzeba posłuchać uważnie” albo „na przyzwoitych głośnikach/słuchawkach”, ale wtedy dopiero bym się pogrążył.
Oceny jak najbardziej zasłużone!
Blog czytam od niedawna. Podoba mi się. Zaglądam tu codziennie. Tak trzymać!
pagaju, tylko że niestety czasem kilka razy trzeba, to jakby… odwieczne prawo natury:P
u mnie na dobry początek roku Field Music i zamierzam głosić wszędzie dookoła, jaka to zajebista płyta, Pallet w kolejce
Pallett po prostu dobry, Four Tet ? na tę sekundkę ? sporo więcej niż dobry. Rok zaczął się więc bez wodotrysków, ale i tak pysznie.
Świetne Beach House, Four Tet, Pallett, Vampire Weekend i Yeasayer, zupełnie przyzwoici Lindstrom & Christabelle i Charlotte Gainsbourg, takoż zapowiadające się Pantha du Prince i co najmniej solidne Massive Attack – bardzo dobry początek.
zapomnieliście o RDJ2
O Four Tet świetnie napisane! Choć „ładnie, pachnąco i przyjemnie” pasuje mi bardziej do „Rounds”. Love Cry mnie poraziło w nocy, już przy pierwszym przesłuchaniu, ale za to na dosyć dobrych słuchawkach ;) Bit jest wyśmienity, a kawałek byłby już na mojej liście singli 2010, gdyby nie to, że… został wydany w 2009 ;)
Ależ przy takim podejściu większość najlepszych kawałków ze styczniowych premier trzeba by oddać poprzedniemu rokowi, bo na singlach, EPkach albo innych majspejsach reklamowały płyty już w grudniu. Nie ma mowy :-)
No taki jest problem ze wszystkimi podsumowaniami. A niektórzy idą jeszcze dalej i do podsumowań np dekady wrzucają coś z wcześniejszej, „no bo zdefiniowało brzmienie na kolejne 10 lat” :)
W styczniowym odcinku Inky Fingers jest takie zabawne zdanie:
„If the music industry hype-cycle continues to gather speed, this time next year we could be experiencing nostalgia for an era that hasn’t even dawned yet”
four tet – tak, wymaga paru odsłuchań, a już na pewno wytrwania do końcówki albumu, który obecnie jest najczęściej słuchany przeze mnie. ogólnie miodzio bardzo.
w sensie, że końcówka jest świetna i słuchana najczęściej. ha!
Mi jest ciężko wyjść poza Love Cry, ale mamy czas, pozna się wszystko