Nowy album zaczynasz od wyznania, że robi ci się niedobrze. Negatywne emocje są dla ciebie bardziej inspirujące niż pozytywne?
Scroobius Pip: Ja w tych emocjach, w nieprzyjemnych czy smutnych tematach zawsze szukam pozytywów – czegoś poetyckiego, może nawet pięknego. W każdym razie godnego zaangażowania. Nie chcę być postrzegany jako pogrążony w depresji nieszczęśnik.
Na pewno nie wyglądasz na zadowolonego z własnej ojczyzny…
Kocham Anglię, nie chciałbym mieszkać nigdzie indziej, jestem szczęśliwy i dumny z bycia Anglikiem. Kropka. Wielu ludzi sądzi, że jeśli ktoś chce się chlubić swoim pochodzeniem, to powinien przymknąć oko na przywary rodaków. Absolutnie się nie z tym nie zgadzam. Należy prowokować dyskusję i mieć nadzieję na jakąś pozytywną zmianę.
W „Stake a Claim” zauważasz, że w ustroju demokratycznym to my jesteśmy rządzącymi, a nie rządzonymi. Myślisz, że ludziom trzeba o tym przypominać?
W Wielkiej Brytanii ciągle siłujemy się rządem, któremu sami powierzyliśmy władzę w wyborach. Zapominamy, że to rząd jest naszym reprezentantem. A kiedy tak siedzimy i patrzymy, jak politycy urządzają sobie naszym kosztem dzikie harce, to jakbyśmy wracali do dyktatury. „Stake a Claim” napisałem dla francuskiej kapeli, z którą mieliśmy współpracować. Francuzi mają tę specyficzną solidarność, która pozwala im ciągle wychodzić na ulice i stanowczo zażądać czegoś od swojego rządu. Potrafią stanowczo reagować na działania władz, stąd te wszystkie strajki i protesty. A czy my dorośliśmy do demokracji? To temat rzadko poruszany w muzyce, chcieliśmy wypełnić tę lukę.
Z kolei w „Get Better” wątpisz, byśmy dorośli do wychowywania dzieci.
Po dwóch latach koncertowania wróciłem do Essex, do mojego rodzinnego miasta Stanford-le-Hope, i byłem zaskoczony, jak wiele rzeczy mi się tam nie podoba. Ta akurat piosenka skierowana jest do zagubionych dzieciaków, które samotnie błąkają się po takich mieścinach. Po pierwszym lepszym wybryku prasa urządza na nie nagonkę, a to nie są źli ludzie. Zwykle po prostu się nudzą, nie zostali przygotowani do radzenia z problemami w mądry sposób, bo są wychowywani przez rodziców, którzy sami nie zdążyli dorosnąć. Wybraliśmy się nawet do lokalnej szkoły, żeby pogadać z licealistami. Ostatecznie urządziliśmy im małe seminarium motywacyjne. Uwieczniliśmy je na teledysku „Get Better”, nie ma tam ani jednego aktora!
Tak jak zapowiadał wasz występ na ubiegłorocznym festiwalu Nowa Muzyka, „Logic of Chance” jest płytą bardzo taneczną, wręcz popową. To świadoma decyzja?
Nie było żadnej debaty na ten temat, to po prostu się stało. Większość materiału powstała w trasie i na pewno ta festiwalowo-koncertowa sceneria pociągnęła nas w bardziej tanecznym kierunku. Ale na „Logic of Chance” są też bardziej stonowane kawałki, jak „Cowboi” czy „Five Minutes”.
Chyba lepiej czujecie się na scenie niż w studiu?
Zdecydowanie tak, scena to nasz żywioł. Z nagrywaniem materiału zawsze uwijamy się możliwie szybko. Nad żadną z płyt nie ślęczeliśmy w studiu dłużej niż tydzień. A potem ruszamy w trasę i każdy z utworów nabiera własnego życia, niezależnego od wersji studyjnej.
A jak dziś wygląda twoja współpraca z Danielem Stephensem?
Dan nauczył się mojego podejścia do muzyki, a ja jego i już samo to ułatwiło sprawę. Wyciągamy z siebie nawzajem to, co w nas najlepsze, mobilizujemy do cięższej pracy, uczymy krytycznego podejścia do własnej twórczości. Na trasie spędziliśmy razem już parę dobrych parę lat, więc nasza relacja na poziomie pozamuzycznym też się rozwinęła. Nadal jednak pracujemy głównie na odległość. Dan podsyła mi e-mailem swoje bity, ja piszę słowa, odsyłam mu, i tak wte i wewte. Ale to działa, a przy okazji udało nam się jeszcze nie znienawidzić nawzajem!
Nie masz wrażenia, że raperskie innowacje coraz częściej docierają do nas spoza Stanów Zjednoczonych?
W hip-hopie mamy dzisiaj takie bogactwo, że gdzie nie spojrzysz – różne wariacje, style, pomysły. W Ameryce ciągle powstają najlepsze rzeczy w gatunku, tyle że o nich się nie mówi, bo całą uwagę publiczności ściągają 50 Cent, Kanye West i tak dalej. A przecież tamtejszy underground, ludzie tacy jak Sage Francis, P.O.S., B. Dolan, cały hip-hopowy underground, oni robią niesamowite rzeczy. Tyle że czasem trudniej do nich dotrzeć, niż do raperów z RPA.
Wyróżniłbyś kogoś spośród swoich rodaków?
Kate Tempest, dziewczyna, która udziela się w kapeli Sound of Rum, to zjawiskowa tekściarka. Zabieramy ją zresztą na trasę po Wielkiej Brytanii. Jest też Polarbear, artysta typu „spoken word”. W tej chwili zupełnie odsuwa się od muzyki, jakby w kierunku teatru, czy raczej storytellingu, jest w tym absolutnie niewiarygodny.
A co sądzisz o The Streets? Zwykle jesteś porównywany właśnie z Mikiem Skinnerem.
Rzeczywiście często się nas łączy. Nie do końca rozumiem, dlaczego tak się dzieje, bo drążymy inne tematy i gramy inną muzykę. Ale nigdy mnie to porównanie specjalnie nie martwiło, bo to znakomity tekściarz i opowiadacz.
Na nowej płycie macie sporo śpiewanych refrenów. Nie miałeś ochoty spróbować swoich sił jako wokalista?
O nie, pozostawiłem to Danowi. W „Cauliflower” pojawia się też dziewczyna o pseudonimie Kid A.
A kto śpiewa w „Cowboi”?
Kid Carpet, chłopak z Bristolu, który siedzi po uszy w electropopowych klimatach. To skrajnie nieszablonowa i równie undergroundowa postać. Ale my jesteśmy jego fanami od lat. Kilka razy zapraszaliśmy go na trasę, a w końcu zdołaliśmy zaciągnąć go do studia.
No i w końcu mnie przekonałeś tym wywiadem do odsłuchania Logic of Chance. I pozamiatało, jak miało.
(przy okazji dobra rehabilitacja po emo artykule:)
Tylko uważaj, bo zużywa się prawie tak samo szybko, jak chwyta – bo wszystko wyłożyli wprost, muzycznie i moralizatorsko.
(emo w wersji reżyserskiej było dwa razy dłuższe i w takiej wersji nie wahałbym się go tutaj podlinkować :-)
No właśnie wczoraj śmigało cały dzień na uszach, na przemian z Casiokids, połowę tekstów już znam na pamięć:)
Co do emo, to było widać, jak się walec po tym tekście przejechał, a z dobrego serca założyłem, że błędy merytoryczne, to koleżanki a nie Twoje :)