Jaron Lanier: Prorok wypada z sieci

Apatia, przeciętniactwo i cyfrowe niewolnictwo – do tego prowadzi nas kolektywizm Internetu – ostrzega Jaron Lanier, ojciec chrzestny wirtualnej rzeczywistości

Piraci to twoi przyjaciele – w roku narodzin Napstera ta dewiza brzmiała nawet bardziej prowokacyjnie niż dziś. W 1999 roku pod takim właśnie hasłem Jaron Lanier kierował do muzyków swój prointernetowy manifest. Radził w nim, by zamiast zżymać się na globalną sieć, otworzyli się na jej dobrodziejstwa.

Podczas gdy przemysł fonograficzny ogarniała antysieciowa panika, dla każdego sieciowego geeka (czyli fanatyka nowinek technologicznych) entuzjazm Laniera był oczywisty. To wszak ojciec wirtualnej rzeczywistości, prorok Web 2.0, adwokat internetowych piratów. Teraz jego wielbiciele przecierają oczy ze zdumienia, bo w swojej nowej książce Jaron Lanier wyznaje: „Zbłądziłem”.

Od Colemana do Spielberga

Urodzony 50 lat temu w Nowym Jorku Lanier nie tylko stworzył pojęcie „wirtualna rzeczywistość”, ale też od początku lat 80. sam budował jej potęgę. Założone przez niego VPL Research było pierwszą firmą zarabiającą na wirtualu. W czarnych goglach (nie mylić z Google) i rękawiczkach z kabelkami tworzył pionierskie symulatory 3D i szukał interfejsu, który pogodziłby komputery z medycyną. Pod koniec dekady miał już gotowy zarys świata, w którym naukowcy spotykali się za pośrednictwem swoich cyfrowych wcieleń – awatarów. Niby nic wielkiego, ale zwykłym zjadaczom chleba taką możliwość dała dopiero w 2003 roku gra „Second Life”.

Lanier był pierwszy i wykorzystał to. Do VPL zgłaszali się chirurdzy marzący o operacjach na odległość, producenci filmowi, projektanci samochodów i architekci. Nic dziwnego, że na dorobek firmy połasił się informatyczny gigant Sun Microsystems, w 1999 roku odkupując od niej wszystkie patenty związane z wirtualną rzeczywistością i grafiką 3D.

Sam Lanier był już wówczas rozchwytywanym doradcą, więc mógł sobie pozwolić na taki manewr. Zwłaszcza że równolegle realizował się jako artysta – a jakże – wszechstronny. O ile karierę malarską rozpoczął dość późno, a pierwszych poważnych wystaw doczekał się dopiero kilka lat temu, o tyle jako kompozytor i wykonawca dał się poznać już w latach 70*.

Z wykształcenia pianista, z wyboru pasjonat instrumentów azjatyckich, koncertował między innymi z Ornette’em Colemanem, Philipem Glassem czy Terrym Rileyem – legendami awangardy, do której sam jest zaliczany. W latach 80. próbował swoich sił jako programista wideogier. Napisał dwie – na Commodore 64 oraz Atari 800. W kolejnej dekadzie zainteresował się filmem. Początkowo tworzył ścieżki dźwiękowe, ale w 2001 roku doradzał już – jako futurolog – Stevenowi Spielbergowi na planie filmu „Raport mniejszości”.

Pułapka sieciowego kolektywizmu

Pasje Laniera w połączeniu z jego osobliwym wizerunkiem – długie na metr dredy, postrzępiona broda, barwne ciuchy i nonszalancki styl bycia – uchroniły go przed zaliczeniem do grona genialnych nudziarzy w rodzaju Billa Gatesa. Nie był też bohaterem mediów jak Steve Jobs, bo niezbyt składny sposób mówienia oraz otyłość nie pomogły mu zaprzyjaźnić się z kamerami. Chętnie za to wdawał się w internetowe dysputy, więc dla sieciowej społeczności zawsze był swojakiem.

A autorytet? Wystarczyło, że z biegiem lat potwierdzały się jego teorie dotyczące przyszłości komunikacji: amatorskie strony internetowe przeradzały się w potężne serwisy (co przewidywał już na początku lat 90.), zamiast w kampusach naukowcy i studenci gromadzili się na forach, a w 2001 roku powstała Wikipedia, pierwsze wielkie dzieło hołubionego przez Laniera sieciowego kolektywizmu. W 2005 roku magazyn „Foreign Policy” umieścił Laniera w zestawieniu 100 czołowych intelektualistów świata (wybierali czytelnicy), a „Encyklopedia Britannica” – na liście 300 wynalazców wszech czasów. Doczekał się nawet swojej podobizny na znaczkach wyspiarskiego państwa Palau.

„Ewolucja Internetu aż do przełomu wieków była fascynująca. Rzesze użytkowników decydowały się współtworzyć sieć. Oto budziliśmy się z koszmaru XX wieku, w którym bierny człowiek wylegiwał się na kanapie przed ekranem telewizora. Jednak ostatnio Internet począł nabierać bardzo nieprzyjemnych cech” – tak Lanier rozpoczynał w 2006 roku esej „Iluzje kapitalizmu i Internetu”, pierwszy wyraźny sygnał, że na jego przekonaniach zaczęły pojawiać się rysy. „Świetnie opłacani sieciowi eksperci – pisał dalej – do których sam należałem, zbyt długo mogli bezkrytycznie realizować swoje wizje i obiecywać złote góry. To nie może trwać wiecznie. Wystarczy jeden wypadek, dajmy na to kłopoty Google’a, i całe to mędrkowanie weźmie w łeb”.

To wtedy zaczął pracować nad wydaną właśnie książką „You Are Not a Gadget” („Nie jesteś gadżetem”). Przybrała ona kształt spisu grzechów głównych Internetu i garści ostrzeżeń na najbliższe lata. Lament 50-letniego naukowca brzmi dość apokaliptycznie – co sam przyznaje we wstępie – tyle że w przeszłości jego czarne wizje znajdowały potwierdzenie w faktach. Na kilka miesięcy przed upadkiem Lehman Brothers, który pociągnął za sobą lawinę bankructw w sektorze bankowym, Lanier publicznie rozważał możliwość wystąpienia takiej katastrofy. Dlatego nawet największym entuzjastom Web 2.0. jego nowy manifest trudno zbyć ironicznym uśmiechem.

– Hołubiony przez internautów kolektywizm w istocie prowadzi nas do przeciętniactwa i nudnych kompromisów. Kluczowe innowacje zawsze opierały się na pracy jednostek – twierdzi Lanier. W swojej książce atakuje anonimowość, ale nie tylko za to, że prowokuje agresję w sieci. Bardziej boli go oderwanie twórców od efektów ich pracy. Treści raz wpuszczone w sieć krążą bezpańsko w jej krwiobiegu, służąc każdemu, kto tylko zechce z nich skorzystać. Ale czy przywłaszczanie i recykling nie są fundamentami kultury? „Ludzie często powołują się tu na hip-hop – pisze. – A mnie się marzy, aby Web 2.0. była bliższa hip-hopowi. Bo wyobraź sobie, że nie wiesz, kto rapuje. Znasz może pseudonim, ale nie masz pojęcia, kto za nim stoi. A osobowość? A historia życia? Czy to jeszcze kultura? W hip-hopie chodzi o ludzi”.

Cyfrowi niewolnicy

Przykłady zbiorowej anonimowej wspaniałomyślności ze wskazaniem na Wikipedię Jaron Lanier oczywiście docenia. Przekonuje jednak, że „otwarta kultura” i hasło „informacja chce być wolna”, które sam niegdyś wypisywał na forach, zaowocowały destrukcyjnym kontraktem społecznym. „Kultura zamarzła, zanim otworzyły się wrota cyfrowego świata. To, co obecnie robimy, przypomina grzebanie w śmieciach w poszukiwaniu wartościowych odpadków” – mówi bez ogródek.

Według niego kreatywne jednostki to nowi cyfrowi niewolnicy. A ich panami są Google czy YouTube. „Gdyby ta patologiczna sytuacja jeszcze jakoś posuwała nas do przodu” – żali się Lanier. Tymczasem wirtualna rzeczywistość staje się skansenem wynalazków sprzed dekad, czego przykładem jest hegemonia systemu Windows. Przestawienie się na coś lepszego wymagałoby wysiłku, którego ludzie nie są w stanie podjąć.

„Z biznesowego punktu widzenia jedyną szansą portali społecznościowych jest wynalezienie magicznej formuły, która permanentne naruszanie prywatności, a nawet godności człowieka, uczyni akceptowalnym” – pisze Lanier i podaje przykład Facebooka, który coraz dalej ingeruje w prywatność użytkowników przy ich cichej akceptacji. Bo nie mają innego wyboru. – Dla naszych studentów obecność w Facebooku to ewolucyjna konieczność. Bez niego ominą ich wszystkie imprezy, przegapią szansę na seks, nie będą mieć dzieci, a ich geny wyginą – śmieje się Ross Anderson, profesor informatyki na Uniwersytecie Cambridge.

Co do innych obserwacji Laniera, na przykład tego, że Internet zmusza muzyków do rozdawania owoców ich pracy za darmo, Anderson ma więcej wątpliwości: – Muzycy zawsze więcej zarabiali na koncertach, dlatego pozwalali wytwórniom trzymać łapę na prawach do nagrań. W zamian otrzymywali szansę na sławę. Wytwórnie nie są nikomu potrzebne, odkąd Arctic Monkeys zdobyli rozgłos dzięki sieci – mówi w rozmowie z „Przekrojem”. – Technologia przesunęła akcenty w łańcuchu dystrybucji. Porównajmy to do rozkwitu tanich linii lotniczych: skorzystali i pasażerowie, i producenci samolotów. Tylko staromodnym molochom strach zajrzał w oczy. Ani konstruktorzy, ani konsumenci nie mają jednak czym się martwić.

Również Chris Anderson, redaktor naczelny magazynu technologicznego „Wired”, uważa, że tym razem Lanier przesadził – wszak internetowa „darmowość” opiera się nie tyle na niewolnictwie, ile na wymianie darów. Co otrzymuje twórca, rozdając owoce swojej pracy? – Twoją uwagę oraz własną reputację. To są właściwe waluty wirtualnej gospodarki – wyjaśnia nam Anderson.

Najdosadniej sądy naukowca komentują oczywiście internauci: „Ta książka to płacz spanikowanego gościa, który nagle odkrył, że na awangardzie nie zarobi, a rachunki za opiekę medyczną są coraz większe, i z mety wrzucił wszystkich do wora z napisem »grabieżcy«” – stwierdził jeden z nich. – Biję na alarm, gdyż wymaga tego zwykła odpowiedzialność – tłumaczy Lanier. – Pionierzy technologii mają obowiązek mówić o problemach, które dostrzegają w ledwie widocznych trendach. I dodaje, że jeśli czas udowodni mu brak racji, będzie zbyt szczęśliwy, by przejmować się ludźmi wytykającymi go palcami z miną „a nie mówiłem”. Oby ten jeden raz prorok rzeczywiście się mylił.

Mariusz Herma
„Przekrój” 07/2010

Fine.




Dodaj komentarz