Joanna Newsom – na ziemię w 7 krokach

Joanna Newsom – Have One On Me (Drag City)

Jeśli rolą krytyka nie jest już odsiewanie wartościowego od śmieci, ale raczej grzebanie w oceanie dobrego w poszukiwaniu wybitnego, to ten tekst będzie o tym, dlaczego „Ys” było wybitne, a „Have One On Me” jest tylko dobre, chwilami bardzo dobre, a chwilami bardzo nudne.

Wystawianie potrójnej trójce Joanny Newsom jakichś dziewiątek to, na dłuższą metę, wyrządzanie krzywdy i słuchaczom, i samej artystce, a na weryfikację pewnie nie trzeba będzie czekać na koniec dekady. Ale zrównać jej z błotem też nie sposób, skoro zawiera prawie tuzin kompozycji nieprzeciętnie pięknych (połowa na płycie pierwszej, najmniej na ostatniej). Nawet jeśli stanowią one 1/3 całości, a uczuciem dominującym po pierwszym i dziesiątym przesłuchaniu jest rozczarowanie, to jednak ten nierówny album skrywa świetną płytę.

Nie będę jednak uzasadniał umiarkowanie przychylnej oceny, czym i tak spóźniłbym się o niewybaczalne dwa tygodnie w stosunku do reszty świata. (Wynik skądinąd nie najgorszy – wstrzemięźliwość promocyjna tym razem ustrzegła Joannę przed przeciekami). Istotniejszą kwestią jest to, gdzie najlepiej rozpoznawalna harfistka świata zagubiła swój geniusz.

1. Za dużo. Nawet dobrego. Świetny film można zepsuć dwoma kwadransami równie świetnego materiału, dlatego wersje reżyserskie są często gorsze od kinowych. Czytam „Lód” Dukaja, rzecz napisaną wspaniale, i już w połowie wiem, że gdyby zamiast 1100 stron miała 600-700, radość byłaby większa – nawet jeśli krótsza. W muzyce to dobre jest wrogiem lepszego, od przybytku głowa boli, a ograniczenia nośników fizycznych bywają błogosławieństwem.

2. Monotonia transcenduje dobre/złe i dopadła nawet zupełnie przyzwoite kompozycje z „Have One On Me”. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak niewiarygodnie gęste było opus magnum Newsom. Prosty test, choć wymagający silnej woli: włączyć „Ys” i słuchać tylko kilku pierwszych sekund każdego z utworów. Wrażeń moc. A każde inne. No i czy tylko mnie zrobiło się ciepło na sercu (sic!), gdy w „In California” i ostatnim „Does Not Suffice” Joanna zacytowała własną „Cosmię” – a przecież w tamtym utworze ów, hmm, riff odgrywał rolę drugoplanową.

3. Pianistek nam na naszym świecie nie brakuje. W Chinach szkoli się kilkanaście milionów kolejnych i część z nich pewnie też całkiem ładnie śpiewa. Utalentowaną wokalnie harfistkę parającą się popem – w zbiorowej świadomości – mamy tylko jedną. Stąd za każdym razem, gdy Joanna Newsom zasiada za fortepianem, w moim przekonaniu się marnuje, i to nawet przy niezłej piosence. Wiem, dla niektórych to miła odmiana po „dawnej” atmosferze „Ys”. Ale gdy Joanna szarpie struny jest jedyna, gdy w nie uderza – jest jedną z wielu. I to wcale nie najlepszą.

4. Śpiew Newsom często, zwykle w zachwycie i z braku lepszych określeń, a więc w dobrej wierze, opisywano jako „dziecięcy”, ewentualnie określano mianem „bajkowego”. I bodaj nic nie wkurzało samej artystki bardziej, niż to dziennikarskie porównanie. Niestety na marudzeniu się nie skończyło. Paleta barw na „Have One On Me” drastycznie się ograniczyła – mimo objętości materiału. A przecież pisk z początku „Only Skin” czy dziecięce (!) mruczanki w „Monkey & Bear” należały do najcudowniejszych momentów „Ys”. Nie oczekuję powtórek, przy jej możliwościach głosowych i wyobraźni muzycznej Joanna z łatwością wpadłaby na coś nowego. Wybrała rzekomą dojrzałość, dorosłość, która w istocie jest równaniem do średniej.

5. Dziejowość „Ys” nie jest dla Newsom tajemnicą, jeśli chociaż czasem zagląda do sieci. Musi czuć, że na „Ys” zrobiła coś niepospolitego, ale nie ma pojęcia, jak to zrobiła. Bo jeśli „Have One On Me” miało być wypadkową dwóch pierwszych płyt, to dlaczego Joanna zaczerpnęła z nich nie te elementy, które je wyróżniały? O ambicji „Ys” nie stanowiła długość utworów (notabene liczba też o niczym nie świadczy). A o głębi – sama obecność orkiestralnych aranżacji. Przecież że osoby, która je tak wdzięcznie pogmatwała. Van Dyke Parks mógłby napisać Joannie aranże na sam flet poprzeczny i byłoby to o niebo ciekawsze niż przezroczyste tła Ryana Francesconiego. Z „The Milk-Eyed Mender” wzięła z kolei zwykłość elementów, z których klei „Have One On Me”: kilkuakordowa przewidywalność, schematyzm, od zwrotki do refrenu – jak w piosenkach tych wszystkich pianopieśniarek, którymi zachwycamy się tylko sezonowo.

6. Spontaniczna kreatywność Joanny wyrastała z reakcji na koncepcyjne dumanie, które próbowano jej zaszczepić w szkole kompozycji, a z którego estetycznie, czy muzycznie po prostu, wynikało niewiele. Szablonowe na poziomie utworów, jako całokształt „Have One On Me” pachnie mi prze-myśleniem. Azjatycka końcówka pierwszej płyty, zmieniające kilkakrotnie stylistykę „Good Intentions…”, jakieś regionalne wstawki, puszczanie oka do Kate Bush – to smaczki, ale przypominają szycie efektownej kreacji pod nieobecność ładnej modelki, która mogłaby się pokazać w zwykłym t-shircie.

7. Zawiła, nielinowa, tajemnicza – to były słowa-klucze w przypadku „Ys”. Poszczególne frazy rozpisane na nuty zajmowały po pół strony, a sekretem samej Newsom pozostaje to, jak zdołała połączyć niewiarygodną, natychmiastową chwytliwość z przetestowaną przez wielu z nas niezużywalnością tamtego albumu. (Tyle lat, a słuchanie „Ys” wciąż jest dla mnie błądzeniem po labiryncie). Na „Have One On Me” horyzont wyobraźni Newsom wyraźnie się zawęził – a wyobraźnia to jej największy skarb, co objawia się w muzyce, słowach, okładkach, wywiadach, i pewnie w życiu. To tak, jakby nieszczęsny Kapuściński zrezygnował ze swoich łańcuchowych – ale zawsze łatwo przyswajalnych – zdań i zaczął relacjonować wyprawy suchym dziennikarskim żargonem. Przygody niby te same, opowieść już nie ta. „Ys” nas zachwyciło, bo odsłaniało rzeczy, które znajdowały się poza (naszym) horyzontem. Teraz to ona odstawiła skrzydła i próbuje spacerować po ziemskim padole. Ale nas już tam nie ma.


Fine.




19 komentarzy

  1. matziek pisze:

    mam wrażenie, że przynajmniej jedno drzewko trafiło się z czystej sympatii do panny Newsom. zgadza się? poza tym nic dodać, nic ująć.

  2. pszemcio pisze:

    no ładne to ostatnie zdanie, tak ładne że jeszcze bardziej zniechęca mnie do słuchania tej płyty;)

  3. jerusalem pisze:

    Płyta dobra, miło się słucha. Pierwszą część łykam jak świeże bułeczki. Zresztą ze statystyk z foobarze wychodzi mi, że najczęściej tej części płyty słucham zaraz za częścią numer 3, która zaczyna się od słodkiego Soft As Chalk. Za to środkowa część albumu dla mnie strasznie słaba. Kwestia gustu, tyle.

  4. Mariusz Herma pisze:

    Czwórka jest dla „tej płyty, którą skrywa ten album”. Gdyby wypuściła tylko pierwsze CD, może lekko okrojone, to nawet zastanawiałbym się nad piątką. A z dwójki i trójki można sobie przecież wyciąć 3-4 najlepsze fragmenty.

  5. pagaj pisze:

    w sumie nic dodać, nic ująć :)

  6. Kamil pisze:

    Na szczęście Bartek dał odpowiednią ocenę tej płycie. Argumenty są ok, ale te notoryczne porównywanie do „Ys” jest trochę nudne. Z biednej Joanny zrobiłeś artystkę jednej wielkiej płyty, nie doceniając, że upraszczając formę i idąc w bezpośredniość również można być niesamowicie urokliwym i dobrym. Ale co gust to inny osąd ;P

  7. matziek pisze:

    to nie powinno wyglądać tak, że sobie „wycinasz” dobre kawałki i wtedy oceniasz. punktem wyjścia jest założenie, że album jest jednym produktem/całością, isn’t it? a jeżeli tak, to te słabe (nie boję się użyć tego słowa) kompozycje też tam są i muszę się z nimi męczyć :-)

    czepiam się, ale cholernie mnie ten album męczy :-)

  8. Mariusz Herma pisze:

    Pewnie, że męczy, ale nie tak, jak albumy beznadziejne, złe. Tu jest czym się zachwycić. I podzielony jest na trzy płyty, więc jednak można sobie wybierać. Ale przecież generalnie zgadzam się z Tobą w tym niekrótkim tekście (dzięki Pagaju za „nic ująć”).

  9. airborell pisze:

    Ja się zastanawiam, czy pierwsze CD jest powszechnie uważane za najlepsze dlatego, że jest najlepsze czy dlatego, że jest pierwsze – tj. słuchacz jeszcze nie zmęczony.

    IMO Joanna padła ofiarą własnego sukcesu. Przecież gdyby nie Ys, nikt by jej nie pozwolił wydać płyty tak bardzo pozbawionej redakcji. Dostała kredyt zaufania – i tym razem się wyłożyła. Szkoda, bo materiał na tej płycie jest IMO na poziomie lepszym niż na MEM, są fragmenty bardzo ładne – ale jeśli ich się słucha oddzielnie, a nie w całości.

  10. Pijotr pisze:

    Wydaje mi się, że rozrzucenie tego albumu na trzech krążkach było właśnie próbą zapobiegnięcia znudzeniu – wrzucasz sobie jedną płytę na raz i dosłuchujesz tylko ją do końca [lub nie. Jeszcze lepiej się to sprawdza w przypadku winyla – można dawkować sobię płytę stronami].
    Zgadzam się prawie całkiem. Przyczepiłbym się jedynie do argumentu wokalnego. Dla mnie mocno dojrzała na tej płycie – w samym tytułowym 'Have one On Me’ potrafi zaśpiewać romantycznie, wręcz zaczepnie, żeby chwilę później niemal wrzasnąć. Jest potwornie kokieteryjna, na moim ulubionym do tej pory 'Good Intentions Paving Company’ [mnie akurat podoba się ten numer, mimo, że harfy tam niet. Fajnie to zbudowane] robi sobie jaja… Nie zauważyłem jakoś tego 'równania do średniej’.

  11. Mariusz Herma pisze:

    Airborell – przypilnowałem się, żeby nie wpaść w tę pułapkę, która jest dość oczywista. Jednak pierwsze CD jest znacznie bogatsze w pomysły i bardziej różnorodne, za to prawie nie ma przestojów i „grania dla grania”, ciepłych smętów.

    Pełna zgoda co do redakcji i nadmiernej swobody ze strony wytwórni (i współpracowników – Van Dyke Parks nigdy by na taki numer nie pozwolił; zresztą sama by się przy nim krygowała). Nawet miałem to rozwinięte w punkcie pierwszym, ale skróciłem do pół zdania.

    „Good Intensions” – należy i do moich ulubionych utworów. Przez równanie do średniej rozumiem śpiewanie poprawne, jak Bóg przykazał, jak inni to robią. Bardziej mnie kręciło, gdy nie wiedziała, jak „należy” śpiewać, kiedy robiła to (rzekomo) niedojrzale.

  12. pagaj pisze:

    @Airborell
    Płyta pierwsza jest najlepsza, bo jest najlepsza ;) Serio.
    Wczoraj, po dwóch dniach odpoczynku od „HOOM” wróciłem i przesłuchałem jedynie płytę trzecią, co do której chyba wszyscy mają największe wątpliwości. Jest najdłuższa z całego zestawu i najmniej urozmaicona. Gdzieś w połowie z rozpaczy miałem ochotę udusić Aśkę gołymi rękami. Co ona tam uczyniła…
    Gdyby ograniczyła się tylko do płyty pierwszej (plus dwóch, trzech kawałków z pozostałych), nie wstawałbym z klęczek.

  13. Kamil pisze:

    Dobrze wam tak, że jesteście zawiedzeni :P Ja czerpię pełną przyjemność, a wy płaczecie i chcecie dusić hihi

  14. airborell pisze:

    Ja tym razem zacząłem od trzeciej płyty i ten sam Zimorodek, który poprzednio wywoływał we mnie też chęć duszenia Aśki, wydał mi się po prostu śliczny.

  15. colgate pisze:

    Mniejsza o Joannę. Na Off festivalu zagra The Flaming Lips! To jest dopiero wiadomość. Wiem, że nie na miejscu, ale jestem tak podekscytowany wizją ich koncertu w Polsce, że musiałem to napisać.

  16. Mariusz Herma pisze:

    Powiedzmy, że „Kingfischer” wiele wynagradza :-)

    Co do koncertów, to mimo wszystko Joanna mogłaby spełnić swoją obietnicę i zahaczyć o nas tego lata. Choćby i miała grać HOOM w całości.

  17. […] głosu i nieco tu nadużywanego mocnego wibrata ma Newsom coraz lepszą – ale przypomnę recenzję Mariusza Hermy, który pisał o większej monotonii wokalnej na Have One On Me. Nic pod tym względem nie […]

Dodaj komentarz