Skullflower – Strange Keys To Untune Gods’ Firmament (Neurot)
Kolorystyka tych okładek mówi sama za siebie: noise. Zaczyna nim rok nie tylko Neurot – stajnia Neurosis, więc bez niespodzianek – ale także Sub Pop z jedną z odważniejszych pozycji w katalogu oraz Type, mimo pewnych odchyłów kojarzony z umiarem. Wspólny mianownik: to hałasy raczej kontemplacyjne niż budzące żądzę destrukcji.
Matthew Bower ze swoim Skullflower poszedł raczej w ilość niż w jakość. „Strange Keys” to sto minut czystego – choć to złe słowo, więc raczej – wydestylowanego przesteru. Monotonna, monumentalna, męcząca symfonia sprzężeń, która w świecie sztuk wizualnych byłaby jak ogromna hala pomalowana w jednolity szaro-czarny deseń. Czy będziesz się tu dobrze czuł – to zależy wyłącznie od tego, na ile ów deseń trafi w twój gust. Jeśli zasmakujesz w tej jedynej barwie – bo modulacje i wtręty elektroniczne są tutaj symboliczne – możesz liczyć na niekończące się pasmo uniesień. Mnie to brzmienie ni bawi, ni czaruje – nuży.
Mimo to uważam Skullflower za warte posłuchania dla szczególnego, rzadko spotykanego wrażenia. Każdy z 12 utworów trwa po 7-14 minut. To dosyć, by narządy słuchu oraz sam umysł przestawiły się na zupełnie inne tory odbioru i zaczęły cały ten jednostajny szum tolerować, wręcz ignorować. Nie będę nawet próbował opisywać intensywności, z jaką po każdym z nich wybrzmiewa – niby zwyczajna, ale w tych okolicznościach nadzwyczajna – cisza. To trzeba samemu usłyszeć.
Yellow Swans – Going Places (Type)
Yellow Swans, tak jak Bower, własny odcień hałasu doskonalili przez lata. Nie wiem, czy ktokolwiek dotarł do wszystkich wydawnictw duetu – bo to dziesiątki głównie improwizowanych CD-Rów, siedmio- i dwunastolacówek. „Going Places” jest niestety ich ostatnią próbą, bo ukazuje się już po oficjalnym rozwiązaniu grupy.
A może powinienem raczej napisać: wszystkich wcześniejszych prób ukoronowaniem. Para z Portland osiąga tutaj szczyt swoich (czyichkolwiek?) możliwości w zakresie bardziej ambientowych niż noise’owych szumów. Oparte na repetycjach, rytmicznie nieregularne, podszyte kilkutonowymi melodiami wizje Yellow Swans mają kompleksową przewagę nad konkurencją: są piękne w wymiarze estetycznym, są też bardziej wstrząsające. Nie przez radykalizm, ale metodę: uspokoić, przyzwyczaić, zahipnotyzować, by w końcu przywalić walcem przesteru albo histerycznym krzykiem nurzającym się z noise’owej magmie. To jakby Brian Eno improwizował z Timem Heckerem, a całą imprezę nagłaśniał im Merzbow.
W słuchaniu tego typu muzyki chodzi zasadniczo o określony stan umysłu, o wrażenie kosmosu albo przeciwnie – całkowite uziemienie, a kunszt artysty mierzy się skutecznością w budowaniu (burzeniu) nastroju. Czy to ten podskórny puls, czy też jakieś podprogowe triki, sekretny przepis Swansona-Mindeli, cała maszyneria, którą ukryli za kurtyną spienionych fal dźwiękowych – odpowiedź Yellow Swans zabrało ze sobą do grobu, ale metoda działa.
Oswojenie z AFCGT – nowym wcieleniem ludzi z A-Frames, The Intelligence i Climax Golden Twins – i ocena ich hałaśliwego debiutu pod nową nazwą wymaga najwięcej czasu, bo jest rzeczą najbardziej w tym towarzystwie… konwencjonalną. Żaden paradoks: skoro pojawia się tu coś na kształt kompozycji, zajawki riffów (jakkolwiek minimalistycznych) i melodii (jakkolwiek skromnych), a gdzieniegdzie wręcz struktura punkowej piosenki, to przybywa też wymiarów wymagających przyjrzenia się. Nawet okładka jakby ciekawsza.
Mroczny, jednostajny, zabarwiony sixtisową psychodelią i surowym post-rockiem garażowy post-punk AFCGT (ha, napisałem to) może się sprawdzać na koncertach czy festiwalach, gdzie zawsze znajdą się amatorzy niszczącego bębenki rzężenia na brutalnie klasyczną baterię gitar i perkusji (My Bloody Valentine, Mogwai czy Sun O))) na żywo brzmią w końcu stosunkowo podobnie). W domowym, ekhem, zaciszu nijak nie da się znaleźć tu elementów choćby i względnie ciekawych: kompozycje toporne, brzmienie cienkie, klimat nastoletniej próby piwnicznej, a melodeklamacja z „Nacht” kojarzy się z… Rammsteinem.
jako żyję, nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zobaczę rammsteina w recenzji afcgt. to naprawdę bardzo zabawne.
tutaj raczej punktem odniesienia do ich brzmienia byłyby monoshock (i ogólnie twórczość grady runyana), el jesus de magico, laddio bolocko. bo sunno, mbv i mogwai to zupełnie inna bajka, powiedzmy sobie szczerze.
afcgt to znakomity zespół i znakomita płyta. choć a-frames i climax golden twins osobno jednak lepsi.
przy yellow swans należy jeszcze wspomnieć o fakcie, że „going places” jest zamknięciem dylogii zapoczątkowanej przez niesamowite „at all ends”.
Pewnie że zabawne, bo to żart / złośliwe przejaskrawienie :-)
My Bloody Valentine, Mogwai i Sun O))) pojawiły się obok siebie i obok AFCGT jako przedstawiciele zupełnie innego grania przecież – zwracajmy uwagę na kontekst, a nie tylko na nazwy.
Zamknięcie dylogii < zamknięcie kariery, ale dziękuję za uzupełnienie.