Aby uniknąć klauzuli „jutro ta lista mogłaby wyglądać zupełnie inaczej”, niech na tę chwilę 5,99 nie zaokrągla się do 6,0, a sekunda wahania wyklucza. Stąd tak skromnie i mało oryginalnie. Tłumny i barwny peleton może innym razem.
Radiohead – Kid A (2000) – bo tak
no-man – Returning Jesus (2001) – bo nastrój
Wilco – Yankee Hotel Foxtrot (2002) – but not about you
Massive Attack – 100th Window (2003) – bo brzmienie
Antony and the Johnsons – I Am a Bird Now (2005) – bo szczerość
Sufjan Stevens – Illinoise (2005) – bo melodie
Joanna Newsom – Ys (2006) – bo kunszt
czyli że pierwsza połowa 'dekady’ znacznie lepsza. bardzo spoko lista, taka normalna :)
ale wpadam żeby się zapytać o The Irrepressibles 'mirror mirror’ – jak wam to podchodzi??? u mnie było tak: oburzenie, zażenowanie, powrót, uzależnienie, przyjemność.
Prócz romantycznego No-Man i mrocznego „100th Window” (obie są bardzo dobre) reszta z tych płyt w twojej skali ma u mnie co najmniej 5, a „Kid A” oraz „Ys” to rzadkie 6.0.
Prawie same indie, bleh. :)
PS. Ale serio, nie zachwyca Cię nic, co byłoby tak z zupełnie innej bajki… np. pozbawione melodii?
100th Window? Elaboruj.
Reszta- absolutna zgoda.
ArtS., że niby w ciągu dziesięciu lat zachwyciło mnie siedem płyt? :-)
Broken Social Scene – You Forgot it in People (2002) – bo unosi nad ziemią
Radiohead – Kid A (2002) – bo otworzyła klapki całej rzeszy betonowych słuchaczy
My Morning Jacket – At Down (2001) – bo to przykład jak stworzyć piosenki idealne na bazie tradycji, która wydaje się stara i nieatrakcyjna. Poza tym jakaś zbiorowa niepamięć zapanowała w stosunku do MMJ w momencie hajpu na Fleet Foxes
Bjork – Medulla (2004) – bo w końcu Bjork stała się na tyle dziwna, na ile być powinna
The Shins – Cutes Too Narrow (2003) – bo cieszy jak żadna inna płyta w tamtej dekadzie
Mew – No more stories … (2009) – bo mam aktualnie na nich zajawkę
@ że niby w ciągu dziesięciu lat zachwyciło mnie siedem płyt?
No ok, ale jednak z większej puli zachwytów wybrałeś tych siedem naj i wszystkie są piosenkowe, a prawie wszystkie indie…
ale indie w jakim sensie? bo ja bym w życiu tak listy Mariusza nie podsumował
Tylko że to indie ich zawłaszczyło, a nie oni się pod nie podpinali ;-)
Nagle jedno indie obejmuje klasycyzującą harfistkę, melodyjny, ale silnie poszukujący pop i stuprocentowo elektroniczny trans? Ejże.
Pomijając publiczność („miłośników dobrej muzyki ignorujących podziały gatunkowe”?), mnie trudno znaleźć punkty wspólne pomiędzy Joanną czy Antonym a Massive Attack (główny instrument melodyczny na tej płycie to bas, choć to zwykle max trzy nuty). Zresztą między Joanną i Antonym podobnie, mimo zabawnej folkowej etykietki, absolutnie nie pasującej ani do jednej, ani do drugiego.
Mniejsza o to. Najgłupsza rzecz to tłumaczyć się z własnego smaku – czy tam jego „centrum”, bo w top50 dekady miałbyś pewnie to, czego Ci brakuje. Zresztą wybrałem automatycznie, przez samoobserwację. Nieraz wspominałem, że najbardziej w muzyce interesują mnie rzeczy możliwie kompletne, pełne, wszechstronne, ciekawe-i-piękne, łączące wodę z ogniem. Stąd w tej siódemce przeważają płyty, dzięki którym większość (czasem wszystkie) fascynujące mnie w muzyce elementy mam w jednym miejscu. Rzeczy czystsze – jednoznacznie ambientowe, jazzowe czy metalowe – muszą ustąpić, bo dostarczają wrażeń jednego rodzaju. Multiwitamina!
W dyskusję czym jest indie lepiej się nie wdawajmy, bo to do niczego nie doprowadzi. Mimo ewidentnych różnic między tymi płytami dla mnie jednak są one mniej więcej z tej samej bajki, gdyż oferują podobne doświadczenie „piosenkowatości”, w przeciwieństwie np. do ambientu, metalu, etc. Więc tej szczególnej wszechstronności ww. nie dostrzegam, a przynajmniej nie bardziej niż wykorzystanie różnych instrumentów, brzemień, aranży, etc. w innych gatunkach.
@ najbardziej w muzyce interesują mnie rzeczy możliwie kompletne, pełne, wszechstronne, ciekawe-i-piękne, łączące wodę z ogniem.
Jak nic Merzbow! Ale rozumiem, że miałeś zgryz, na którą jego płytę się zdecydować… rzeczywiście ciężki orzech…
Specjalnie dla Ciebie zmontuję Top7 bez wokali, bo to chyba o to chodzi ;-)
Merzbow skończył się na setnej płycie w okolicach 1998 roku!
Pozwolę sobie poniewczasie przedstawić kilka albumów, które „obracały się” ongiś bez wytchnienia w moich odtwarzaczach i do których do dziś lubię wracać.
Tori Amos – Little Earthquakes – za wszystko – fortepian, głos, teksty, melodie?
Suzanne Vega – Solitude Standing
Peter Gabriel – So
Pat Metheny – Secret Story – za poetyckość?
Kate Bush – The Sensual World ex aequo Hounds of Love – za emocje?
Charles Mingus – Mingus Ah Um – za styl i „coolness”?
Nick Drake – Bryter Layter – za… aksamitność?
Miles Davis – Kind of Blue – za „blue”?
The Police – Regatta de Blanc ex aequo Outlando d’Amour – za teksty i cudowne wydelikacone połączenie punk rocka z reaggee?
1,3,5,6,8 i u mnie zdecydowanie tak, u Drake’a chyba wolę debiut i Pink Moon (jedna z moich ulubionych płyt w ogóle), ale BL także zacne, a jakże.