Podczas ostatniego panelu niedawnej konferencji Muzyka a Biznes, w którym miałem przyjemność chaotycznie uczestniczyć, ktoś z publiczności poruszył wątek edukacji muzycznej w Polsce. Szybko pojawiła się i zdobyła ogólny poklask teza, jakoby dramatycznie złe gusta Polaków wyjaśniał (determinował) podobnie mierny poziom tejże edukacji. Z czym pozwoliłem sobie nie zgodzić się.
Podobno dyskusja miała swój dalszy ciąg w sieci (a ja ciągle nie mam konta na Facebooku), więc na wszelki wypadek doprecyzuję swoje stanowisko, które w trakcie samej konferencji ledwie zasygnalizowałem dwoma zdaniami. Oczywiście zapraszam do polemiki, bo ta akurat kwestia do takowej nadaje się, jak mało która.
10 sekund Chopina
Teorii, która poprawę poziomu nauki muzyki w szkołach uznaje za przepis na budzący nieco większy respekt wygląd naszej listy sprzedaży, na konferencji przeciwstawiłem przykład Japonii. O ile mi wiadomo, nie ma na świecie kraju, w którym edukacja muzyczna stałaby na porównywalnym choćby poziomie. Jak to się przekłada na mainstream? Przykro mi to mówić, bo japońska kultura jest mi szczególnie bliska, ale jak na mój gust jest to na ogół ten sam co w krajach nam bliższych radiowo-telewizyjny chłam, który nawet na krótszą metę nie sposób zdzierżyć. Tyle że doprawiony jeszcze kiczem typowym dla tamtych regionów Azji.
Największa japońska gwiazda ostatniej dekady? Od Hikaru Utada o tyle wolę Ich Troje czy mistrza Rubika, że przynajmniej są na swój sposób nasi, jest chociaż o czym dyskutować, podczas gdy Utada to bezpośredni import Britney Spears i pochodnych. Temat zamknięty. Ostatnie dwa lata należą do Ikimono Gakari, których ambicje muzyczne nawet w kontekście j-popu trafnie odzwierciedla gimnazjalny wizerunek.
Pozazdroszczenia godne zaangażowanie Japończyków w uświadamianie muzyczne dziatwy nie idzie oczywiście na marne: owocuje choćby pełnymi filharmoniami. W Tokio do świętowania okrągłej rocznicy urodzin Chopina nikogo nie trzeba zachęcać zmasowaną promocją, mimo że to nie ich rodak (Schumannowi też w czerwcu stukną dwie setki – ktoś się przejął? Może choć Anderszewski zaznaczy to na swoim festiwalu w Łodzi). No a jak te nauki przekładają się na pop? Odpowiem muzycznie – wstępem ubiegłorocznego singla Hikaru Utady „Come Back to Me”, wydanego zresztą z myślą o zagranicy. Lekcje Chopina nie poszły na marne.
Klasowe klaskanie
Edukacja muzyczna dla zwykłego zjadacza chleba nie ma więc znaczenia? Bzdura oczywiście. Jestem jej gorącym orędownikiem, tyle że z nieco innych powodów i bez wiary w jej magiczną moc – szczególnie przy niezmienionych pozostałych elementach muzycznej scenografii.
Przede wszystkim muzyka – i tutaj od stopnia jej złożenia (zapomnijcie o Efekcie Mozarta) ważniejsza jest różnorodność – po prostu rozwija. Kiedy któremuś ze znajomych powiększy się rodzina, na pierwsze urodziny pociecha dostaje ode mnie zazwyczaj instrumentarium Orffa. Robię to mimo świadomości tego, że im większym talentem muzycznym owe dziecko się wykaże, tym bardziej rodzice będą mnie nienawidzić.
Po drugie, pewne gatunki – w jakimś stopniu może nawet wszystkie – wymagają kontekstu, wprowadzenia, wtajemniczenia. Do świata klasyki po prostu trzeba zostać wprowadzonym, w przeciwnym razie będzie się kojarzyła wyłącznie z żałobą. Jeśli dzieci usłyszą kilka ciekawych anegdotek o Chopinie, jeśli podrzuci się im parę chwytliwych fragmentów, to nie tylko na starość nie będą obawiać się jego nokturnów, ale łatwiej im przyjdzie docenić Pawła Mykietyna (podobno Radiohead się w nim ostatnio zakochali) czy nawet Małe Instrumenty. Przewodnik po Beatlesach też się przyda, choćby po to, by zawczasu rozwiać radiowo-składankowy stereotyp.
Po trzecie, jeśli przyzwoicie wyedukowane dzieci na stare lata postanowią założyć studencką kapelę, to start będzie łatwiejszy i prędzej zorientują się, czy ta droga dokądkolwiek prowadzi. I może w ogóle prędzej wpadną na taki pomysł. Aczkolwiek i tutaj zachowałbym pewną rezerwę. Moja nauka muzyczna w podstawówce – kolejne odbierałem dopiero na studiach – wyglądała następująco: pierwsza pani rysowała nutki, a myśmy je wyklaskiwali. Kiedy patrzyła. Druga pani próbowała uczyć gry na flecie – 25-osobową zgraję! Wreszcie pojawił się szkolny matematyk-historyk-geograf, który przez dwa lata przynosił na lekcje gitarę i śpiewaliśmy razem piosenki turystyczne. Owoce tej nauki były takie, że do dwudziestego roku życia trwałem w przekonaniu, iż nie potrafię wydobyć z gardła czystego dźwięku.
Moje rodzeństwo tymczasem połowę dzieciństwa spędziło w szkole muzycznej. Oboje odłożyli instrumenty natychmiast po zaliczeniu ostatniego egzaminu. Mnie, najmłodszego, łaskawie (serio mówię) wybronili od tamtej katorgi, więc zamiast ćwiczyć palcówki biegałem po małopolskich łąkach, lasach i wydzierałem się na boisku. Dziś zajmuję się zawodowo pisaniem o muzyce, w pokoju stoją dwie gitary, piecyk, pianino, mikrofon pojemnościowy, mikser i cymbałki!, a ściany zdobi pianka wytłumiająca. Przygoda z microgone była czymś wspaniałym, rok temu spełniło się moje największe wykonawcze marzenie, jakim było zaśpiewanie „Miserere Mei, Deus” Allegriego, a ostatnio z garstką znajomych rozgryźliśmy „O Vos Omnes” Tomása Luisa de Victorii. A kiedy nagram płytę? Jak to ujął Artur: “musi istnieć dobry powód zaistnienia danej muzyki”.
OLiS > Billboard?
Znowu nie sugeruję, że edukacja muzyczna szkodzi, albo jej brak czemukolwiek sprzyja, ale że – edukacja niczego nie załatwia. Skrajnie naiwnymi są nadzieję, że dodatkowe lekcje z Chopinem czy Grechutą (marzenie!) zmienią muzyczne obyczaje Polaków. Dlaczego? Bo – eureka – ambitna muzyka (odłóżmy definicję na inną okazję) wymaga ambitnego słuchania: zaangażowania, czasu, wysiłku, uwagi. Ile dajesz, tyle otrzymujesz. Życzyć sobie zmiany gustów to jedno, ale oczekiwać jej, wymagać od innych oddania muzyce podobnego naszemu, to albo szaleństwo, albo pycha. Czemu inwestować w muzykę energię, skoro ma być nieszkodliwym tłem, zagłuszaczem (z dekady na dekadę coraz to trudniejszej do zniesienia) ciszy? Z literaturą mamy w szkole do czynienia cokolwiek więcej niż z muzyką, a i tak światem książki rządzą harlequiny i kody leonarda.
O czym wspomniałem już podczas dyskusji na SGH, znacznie istotniejsza wydaje się tutaj edukacja pozaszkolna: to na czym wyrastaliśmy, to, co grało radio w tle obiadu, zabawy, prac domowych, czego tata słuchał w samochodzie. Z jednej strony od Wielkiej Brytanii czy USA oddziela nas tutaj ogromna przepaść, bo przysłowiowa Metzowa angielska gospodyni domowa faktycznie zna Beatlesów i Stonesów na wylot. Ale czy to się faktycznie przekłada na rzeczy, których słucha ona obecnie? RMF i Zetka grają ten sam bezstresowy pop, co komercyjne rozgłośnie na Zachodzie. Wyspy ostatnio podbiła Susan Boyle – barwna postać, ale o walorach muzycznych rozmawiamy – a największą gwiazdą w Stanach jest Taylor Swift, której sceniczna forma wokalna krąży wokół przepisanej melodii w promieniu sekundy małej. U nas w tej chwili w pierwszej dziesiątce listy OLiS jest m.in. Czesław Śpiewa, Vaya Con Dios (płyta z tradycyjną piosenką francuską), Leszek Możdżer i Aga Zaryan. Zresztą nawet Dąbrowskiej, Sade czy Raz Dwa Trzy nie powinniśmy się wstydzić przy obecnym królu Billboardu.
Na wspomnianej konferencji dużo było narzekania na frekwencję na naszych koncertach, co jawi mi się jakimś nieporozumieniem. Wystarczy spojrzeć na podaż, by odgadnąć popyt. Na koncertach rodzimych młodych, zdolnych i alternatywnych zwykle jest więcej osób, niż sala może pomieścić. A co z płytami? No a jak radzi sobie w swej dojrzałej muzycznie ojczyźnie Fleet Foxes? Dwieście tysięcy egzemplarzy debiutu z kawałkiem? Przy takiej prasie i takim hypie? To jakby w Polsce sprzedać 20-30 tysięcy, i to uwzględniając jedynie populację, bez (nominalnej i realnej) różnicy cen. Ośmielam się zaryzykować tezę, że gdyby nagle pojawiło się u nas wydawnictwo na podobnym poziomie, to i bez reformy szkolnictwa jakoś by na tę platynę uzbierało.
[Bardzo długi komentarz wyszedł, z góry przepraszam, ale taki jestem rozentuzjazmowany wpisem że nie mogłem przestać :). Mam nadzieję że za bardzo sobie nie nagrzebię za to, jeśli w ogóle przejdzie przez moderację.]
Absolutnie znakomity wpis! Szczerze mówiąc tak mi się podoba Twój blog, że myślałem od paru dni żeby poprosić Cię o jakiś taki zalążek „edukacji muzycznej”, o jakiej piszesz. Na przykład. Dla mnie najpierw była lista przebojów Hop Bęc, kiedy jeszcze prowadził ją Marcin Jędrych. Potem poznałem jazz – poprzez, jak dla mnie zupełnie zjawiskową, ścieżkę dźwiękową do anime Cowboy Bebop. W ogóle eklektyczna muzyka Yoko Kanno wywarła na mnie bardzo duży wpływ (być może okażę się profanem, ale na przykład słuchając ostatniej studyjnej płyty Billa Callahana, a nawet „Ys” Joanny Newsom miałem skojarzenia z dziełami Yoko Kanno). Potem słuchałem bardzo długo „Siesty” Marcina Kydryńskiego, oraz bardzo sporadycznie, czego trochę żal – Minimaksu. Potem było długo, długo nic.
Właśnie zawsze czegoś takiego jak przewodnika po muzyce mi brakowało. Skąd miałem wiedzieć, na jakie płyty np. jazzowe najbardziej warto zwrócić uwagę, a na jakie już nie bardzo, więc pływałem po omacku w oceanie, z większym lub mniejszym szczęściem, zwykle mniejszym. Na pomoc przyszła mi dopiero niedawna kolekcja „Polityki”, a potem odkryłem „All Music Guide”, na którym spędzałem długie godziny, eksplorując różnorakie gatunki, najlepszych wykonawców, albumy itp. Już nie mówiąc o muzyce klasycznej, którą bardzo chciałbym poznać i zdjąć z niej odium owej „żałoby”. Czy przyjdzie mi czekać na kolejną kolekcję dodatków do gazety?
Jednak w AMG brakowało mi tego, co znalazłem u Ciebie – świeżości i pewnego „czynnika ludzkiego”, jakiejś takiej świadomej selekcji, charakteru, bo jednak AMG to też w dużej mierze pływanie może już nie w oceanie, ale w morzu, i to jakimś takim odhumanizowanym. Twój blog był dla mnie niejakim objawieniem. Twoje podejście do muzyki, sposób pisania o niej, a przede wszystkim prezentowana różnorodność i obfitość zupełnie mnie rozentuzjazmowały. Gatunki stanęły przede mną otworem. Nigdy bym nie sądził, że autentycznie spodoba mi się growlujący death metal, a dzięki Tobie poznałem i b. polubiłem „Blackwater Park” Opeth. Choć przyznaję, że moje wcześniejsze pozytywne doświadczenia z tym blogiem – Fleet Foxes, Joanna Newsom, Lisa Mitchell, David Lang, Sufjan Stevens, F*ck Buttons etc. – przekonało mnie do pokierowania się tą rekomendacją.
Po tym wszystkim chciałbym zaproponować, abyś od czasu do czasu jakiś taki wpis „edukujący” robił. Coś w stylu „podsumowanie losowo-roczne” (które notabene było tylko jedno :(), ale np. o muzyce klasycznej, jazzie, rocku, latach 40, 50, 60, poszczególnych krajach, jakichś szczególnie ważnych zespołach, twórcach etc., coś idącego dalej wstecz niż 10, 20 czy nawet 30 lat i gdzie indziej niż tylko do USA i UK. Coś uświadamiającego. Rozszerzającego. Mógłbyś, at the very least, czasem podawać jakieś znakomite źródła edukacyjne na takie tematy dla początkujących i średnio-zaawansowanych :). Wiem, że to b. b. dużo, ale po tych wszystkich wspaniałych płytach, które dzięki Tobie poznałem, przez Twoją erudycję muzyczną darzę Cię w tych kwestiach naprawdę dużą estymą i zaufaniem. :-)
No właśnie, wątek edukacji podczas spotkania na SGH szczególnie mnie zainteresował.
Sam mam dwójkę rodzeństwa, jednak rodzice żadnego z nas nie oszczędzili. Czy 6 lat szkoły muzycznej plus jakieś ognisko i granie klasyczne na gitarze coś mi dało? Na pewno nie bezpośrednio. Uczenie się grania na instrumencie w tym wieku jest bardzo odtwórcze. Niewielu potem posiada zdolność improwizacji, a więc i tworzenia, u niewielu to ma też bezpośrednie przełożenie na świadome słuchanie muzyki. Czy puszczanie w samochodzie przez tatę Pink Floydów i Breakeoutu kształtuje gusta? Nie mam pojęcia, u mnie raczej podróżowaliśmy słuchając szumu radia, albo hitów z Hop-Bęc właśnie;) Czy był jakiś przełom? Nie pamiętam. Pamiętam, że sięgałem po coraz to nowe rzeczy, a na gitarze uczyłem się grać od nowa i inaczej. Bo sam mam podobnie wyposażony pokój, natomiast moje rodzeństwo muzyką interesuje się po łebkach – zarówno jeśli chodzi o słuchanie jak i granie.
Przy tej samej edukacji, którą otrzymaliśmy odpowiedź jest chyba jasna – to sprawa bardzo indywidualna, zależna od multum czynników.
Chciałem na koniec pozdrowić mamę i tatę i podziękować im, że kazali mi ćwiczyć – koniec końców nic na tym nie straciłem, a i czasem sobie wmawiam, że lepiej pojmuję przez to muzykę. Nie uwłaczając tym biegającym po łąkach;)
Ja na swojej uczelni dużo rozmawiałem na temat edukacji muzycznej w naszym kraju i razem z wykładowcami dochodziliśmy do podobnych wniosków co twoje. Cóż, gdy 30 osób uczy się grać na flecie za parę złotych, to nie ma co się dziwić, że przedmiot Muzyka w szkole jest jedynie spełnianiem programu edukacyjnego. Przejdą to i będą miały spokój. Dla nastolatków teraz to edukatorem jest internet. Dzięki temu powstają silne grupy słuchaczy, które naprawdę dobrej muzyki słuchają i aktywnie uczęszczają na koncerty.
Z racji tego, że studiuję dziennikarstwo muzyczne, to pragnę to uprawiać w niedalekiej przyszłości. Od początku sam sobie kształtowałem gust, a na studiach, gdy miałem po raz pierwszy styczność z teorią muzyki, trochę zmieniłem pewne poglądy (miną pewnie lata za nim wszystko się poukłada mi w głowie tak jak trzeba). Żałuję bardzo, że nikt mi właśnie w podstawówce nie zaszczepił chęci, by poznawać muzykę klasyczną (może bym sięgnął po jakiś instrument? Byłoby super). Dopiero parę lat temu zacząłem na poważnie słuchać tejże muzyki i nigdy mi się to nie gryzło z metalem, alternatywnym rockiem czy jazzem. Zdążyłem się osłuchać dobrze i akceptować wszystko co wg. mnie dobre, nieważne jaki gatunek. Moje środowisko domowe niestety zawsze z muzyką było na bakier. Mr. President czy Dj Bobo? Nic tylko uśmiech mi się pojawia jak wspominam tamte czasy. Mogliby cisnąć bardziej z tą edukacją muz. w szkołach. Przynajmniej dzieci by odczuwały coś – albo nienawiść, albo być może pojawiłoby się lekkie zainteresowanie. A to już coś.
e-e. To, że u nas pierwsza dziesiątka listy OLiS wygląda tak, a nie inaczej, to nie zasługa dobrych (czy może lepszych niż zachodnich) gustów słuchaczy, ale tego, że a) mało kto u nas kupuje płyty b) płyty w dużej (o ile nie większej) części kupują ludzie świadomi (pozwalam sobie uprościć zagadnienie i na chwilę zignorować konsumentów składanek). Dlatego w „top ten” znajdują się bardziej ambitne pozycje niż te na Wyspach czy w US, gdzie jednak większy przekrój społeczeństwa stawia na fizyczny nośnik. Stawiam flaszkę (jedną ;-)), że gdyby dodać do tego pliki mp3 w ten czy inny sposób ściągnięte z internetu, to sytuacja u nas wyglądałaby podobnie jak we wspomnianych krajach :-)
@ Mogliby cisnąć bardziej z tą edukacją muz. w szkołach. Przynajmniej dzieci by odczuwały coś – albo nienawiść (…)
Kiedy właśnie cisnęli, przynajmniej w latach 80-tych, co poskutkowało tym, że w podstawówce baliśmy się matematyki i muzyki, bo z obu przedmiotów nauczyciele próbowali wymagać wyników, nie patrząc na to, ze sami dość słabo przekazują tę wiedzę, w dodatku grupie, która nie miała specjalnych talentów. Wyniki z muzyki osiągało się grając na cymbałkach i wspomnianym flecie, lub wstępując do nieobowiązkowego, ale wysokopremiowanego chóru, w którym wyło sie ile sił w płucach, bo jak już raz ci się kazała zamknąć, to miałeś spokój przez parę następnych spotkań. Innym pomysłem na lekcje było puszczanie płyt z poważką i 45 minutowy terror pod tytułem słuchajcie i sie zachwycajcie i cicho ma być, bo to DZIEŁO, więc z szaconkiem. Oczywiście, nie generalizując – tak było w mojej szkole, szkole mojej żony i u paru pytanych kiedyś przypadkiem znajomych.
Stad właściwie o tym, ze muzyka może być fajna, może być zabawą człowiek dowiadywał się z telewizji – choćby z programu pana Kwinty, który skakał zminaturyzowany po fortepianie i tłumaczył w prosty sposób różne rzeczy. Ale nie kojarzę, żeby ktokolwiek z mojej podstawówki zabrał się kiedyś za granie muzyki na serio, a sądząc z szybkich skanów na Naszej-Klasie czy FB, gust muzyczny unormował im się na poziomie RMF
Trzy grosze o szkołach muzycznych…
Miałem (nie?)przyjemność uczęszczać do szkoły muzycznej, przypuszczam że tej samej co wspomniane we wpisie rodzeństwo, z tym że już przeniesioną na Zarabie. Była to katorga o tyle większa, że równolegle miałem FCE, CAE, maturę i różne inne katastrofy, które przytrafiają się nastolatkowi. Po ukończeniu (z dużymi przygodami,bo jeszcze dodatkowo łamałem sobie ręce grając na gitarze i łapałem astmę grając na saksofonie) rzuciłem gitarę i saks w kąt, a teraz, po dobrych 3 latach gryzę muzykę z zupełnie innego kraja. Szkoły muzyczne powinny być jakoś zastrzeżone dla ludzi, którzy są zdeterminowani grać klasykę, potem rozwijać się właśnie tylko i wyłącznie w tym kierunku. Moje doświadczenie muzyczne z SM w przypadku tego, co teraz próbuję robić jest zupełnie bezwartościowe. Wiedza o tym, co to kwintdecyma wielka mnie przy spiraconym programie do dłubania elektroniki (ewentualnie przy gitarze w lekko psychodelicznych jammach) nie ratuje. Tye dobrze że miałem niezłych nauczycieli- ułatwili mi odpowiednie wyczucie dynamiki, rytmu, do tego byli mało konserwatywni i dali się naciągnąć nawet na jammowanie. Pytanie tylko, czy sam nie mógłbym sobie wyrobić muzycznego, ekhem że tak powiem wyczucia, i darować sobie kwintdecymy i dominanty zwiększone.
Sorry za koment po komentem,ale
@Kamil, dziennikarstwo muzyczne, gdzie takie cuda na kiju podają?
We Wrocławiu na Dolnośląskiej Szkole Wyższej. :)
Witam! Nie owijając w bawełnę:
Podaje Pan przykład Japonii, porównując mainstream polski do popu tego pięknego kraju. Ale czy w popie leży sedno tej sprawy? Przecież on zawsze i wszędzie będzie istniał i najpopularniejsza jego odmiana będzie zawsze niezbyt ambitna, kolorowa i skrojona na modłę zachodnią (i w Polsce były próby stworzenia takich zespołów, vide Just 5 itd., inna sprawa, że nie zdobyły aż tak ogromnej popularności jak ich zachodnie odpowiedniki). Więc chyba nie zduszenie tego gatunku powinno być celem edukacji muzycznej.Moim zdaniem wyznacznikiem , nazwijmy to „muzycznej jakości”, danego społeczeństwa jest popularność innych gatunków muzyki pop, jednocześnie niebędącymi tak odległymi dla przeciętnej osoby jak jazz czy klasyka, cały czas funkcjonujące jako muzyka dla wybranych. Japonia to trzeci największy rynek muzyczny na świecie, znana każdemu są reedycje albumów z dodatkowymi utworami przeznaczone jedynie dla niego, to właśnie tam fani muzyki potrafią klękać przed swoimi idolami. Zespoły z najróżniejszych mało znanych gatunków i scen muzycznych są tam przyjmowani jak gwiazdy, więc może właśnie to jest dowodem jakości tamtejszej edukacji muzycznej?
Inny przykład – Szwecja. Instrumenty dostępne w każdej szkole za darmo i setki powstających zespołów. Także moim zdaniem najlepszym przekazem płynącym z lekcji muzyki jest zachęta do samodzielnego grania, prób wyrażania się , nieważne od ilości talentu czy czystości głosu. Świetnym pomysłem jest to, co z marnym skutkiem przeprowadziła moja nauczycielka – każdy mógł przynieść swoją płytę na zajęcia ze sztuki, słuchaliśmy jej przy zajęciach plastycznych (To zawsze był dla mnie największy absurd – jak na zajęciach ze sztuki można siedzieć w ciszy?). Co prawda tylko kilka osób te płyty przyniosło (królował hip-hop), ale trudno, żeby było inaczej , skoro przy Peji niezbyt znająca się na muzyce nauczycielka tłumaczyła nam różnice miedzy hip-hopem a rapem (hip-hop: bieda, rap: złote łańcuchy), a przy moich The White Stripes bąknęła coś o podobieństwie do Led Zeppelin. Innym razem mówiąc o rapie puściła hardcore punk. W innej klasie jedyna osoba słuchająca jazzu stała się ulubieńcem nauczyciela, który kazał jej przygotować referat na temat i wygłosić go przed klasą jako wielce oświecony. Klasyka służyła na tych zajęciach jako kolejna rzecz do zakucia i zapomnienia. Tak to wyglądało, a przecież osoba znająca się na muzyce w mniej akademicki sposób i odbierająca ją przede wszystkim jako pasję mogłaby po przesłuchaniu paru utworów Ich Troje zacząć dyskusję i wytłumaczyć klasie, dlaczego taka muzyka po nie jest ok, i dlaczego The Beatles byli lepsi. Tyle ode mnie, życzę kolejnych udanych wpisów (zwłaszcza kioski czytam z wypiekami na twarzy!)
Dziękuję za wszystkie komentarze.
@ Porcoazurro (to od „Porco Rosso” Miyazakiego?) – ciekawe z tym Hop-Bęc, bo dla mnie RMF skończył się ostatecznie właśnie na wprowadzeniu tej pozycji do ramówki. Jakoś wtedy po raz ostatni włączyłem świadomie RMF. A była to stacja, która miała chyba większy na mnie wpływ niż gustotwórcza Trójka.
„Cowboy Bebop” ma niesamowitą ścieżkę dźwiękową (skądinąd odkrycie Ikue Asazaki dzięki „Samurai Champloo” też było miłe)l. Poznałem ją wcześniej niż sam serial, który zresztą potem mnie trochę … rozczarował.
Bardzo się ciesze, że blog służy Ci w praktyce muzycznych poszukiwań a nie tylko jako czytadło. Ale skoro potrafisz szukać inspiracji w tylu różnych źródłach, jeśli dajesz kilka (zgaduję) szans (odrzucającym początkowo) hałasom Opeth i (niecierpliwiącej zrazu) ciszy Davida Langa, to myślę, że i sam świetnie byś sobie poradził. Za propozycje wpisów dziękuję, a gdybyś kiedyś myślał o karierze dziennikarskiej, to wiedz, że znajdowanie tematów to połowa całej naszej pracy – i to chyba ta trudniejsza ;-)
@ Maciek – bronić gustów Polaków nie zamierzam; próbowałem jedynie postawić znak zapytania nad powszechnie akceptowanym poglądem, jakobyśmy byli pod tym względem jakoś horrendalnie zacofani w stosunku do Zachodu. Być może tak jest, ale w takim razie chciałbym wiedzieć czym to się mierzy – bo sprzedażą płyt albo frekwencją na koncertach/festiwalach najwyraźniej nie.
@ Kamil – pozazdrościć kierunku! A mogę spytać, czy wszyscy na nim studiujący chcą potem pracować jako „zawodowi dziennikarze muzyczni”? I czy wiedzą, że to gatunek ginący? (tak tak, przestraszyłem się młodej konkurencji)
@ Sajmon – ależ ja się zgadzam z Tobą (pozwolę sobie, proszę i Ty sobie pozwól). Mój wpis jest reakcją na dyskusję pt. „co to Polacy kupują”, dlaczego taki shit, no i jak to zmienić. Mnie to osobiście bardzo nie boli, czego tam słuchają ludzie, dla których muzyka ma drugo-, trzeciorzędne znaczenie. Niektórzy jedzą w fast foodach i zaawansowani smakosze też nie potrafią zrozumieć, że ktoś po prostu przychodzi możliwie szybko i tanio zaspokoić głód i zająć się *ważniejszymi* (dla niego) sprawami.
@ Mariusz – Tak, to od „Porco Rosso” Miyazakiego, jednego z moich „najulubieńszych” reżyserów.
Hop Bęc to taka *pierwsza* lista przebojów, której w ogóle słuchałem, jak sięgam pamięcią. Przedtem jest tylko mgła :).
Odnośnie poszukiwań, to w gruncie rzeczy masz rację, oczywiście, co muszę przyznać po zastanowieniu i ochłonięciu ;). Z drugiej strony, z Twoich rekomendacji słucham tak wiele muzyki, że właściwie pozostaje mi niewiele czasu na coś więcej ;P.
Gust to skomplikowana sprawa. Zakładanie, że jest zdeterminowany przez określony czynnik, np. edukację muzyczną, to spore nadużycie. Bourdieu np. wykazywał, że gust jest w dużym stopniu zależny od klasy (pozycja społeczna i ekonomiczna), ale mimo ogromnej złożoności i wieloczynnikowości jego badań, ich wyniki – wydaje mi się – w pewnym stopniu się zdezaktualizowały. Pokazują natomiast duże zróżnicowanie wewnętrzne, gdzie obok edukacji, czynniki takie, jak klasa, wychowanie, grupa rówieśnicza, przekazy medialne, ale też indywidualne wybory i rozstrzygnięcia estetyczne oraz zmienne czysto przypadkowe, odgrywają znaczącą rolę. Nawet najlepsza edukacja muzyczna jeśli stoi w rażącej sprzeczności z pozostałymi czynnikami, niewiele zdziała.
PS. Jakiś czas temu byłem na koncercie HIM Douga Scharina, który to zespół, poza samym liderem, złożony jest obecnie z Japończyków. Dostali takie przyjęcie, że po występie w garderobie dosłownie skakali z radości. Może więc w porównaniu nie wypadamy jednak tak źle? To chyba normalne, że czasem zespoły niszowe muszą wystąpić dla garstki zainteresowanych i dzieje się tak zapewne w każdym kraju. Zważywszy na dochód per capita mam subiektywne wrażenie, że u nas jest całkiem nieźle jeśli chodzi docenianie muzyki poza-mainstreamowej. A że indie nie jest tak popularne, jak w USA? Może to i dobrze, dzięki temu mogą się przebić znacznie bardziej wartościowe grupy, które tam giną w natłoku hype’u wobec przeciętniactwa lub miernoty. To subiektywne wrażenie, ale też nikt na razie nie wykazał obiektywnie, że z gustem Polaków jest gorzej.
Najbardziej zastanawia mnie, czy można w ogole ustalić jednoznaczny i odpowiedni kierunek „edukacji muzycznej”. Jest przecież tyle rzeczy składających się na ten termin, że wyprowadzenie wektora tych składowych i wprowadzenie go do szkolnictwa, wydaje sie być utopią. Bo jak przekonać dziecko, ktore na swoim etapie rozwoju interesuje sie Britley lub The Prodigy, ze powinno słuchać Chopina lub zapisywac prawidłowo nuty? Kazdy ma przecież inna wrazliwość i charakter. Dlatego trudno wyedukowac i ksztaltowac mlodziez, ktora jest zmuszona poznawac taka muzyke, ktorą uznała za odpowiednia garstka obcych ludzi (np. pedagogow od muzyki). Osobiscie sklaniam sie ku Pana opinii nt. tego, ze to rodzice (srodowisko) nas ksztaltuja. Jesli w dziecinstwie mimochodem obcujemy z nazwijmy to dobrymi wykonawcami, to nawet jesli nie staniemy sie ich wielkimi fanami, to dają nam skale porównawcza na przyszlosc. Jesli nie mielismy tyle szczescia by w ten sposob natrafic na Beatelsow czy Pink Floydow, ważne jest to, czy sami mamy checi do poszukiwań rzeczy wspolgrajacych z naszym jestestwem. Do tego jednak nikt nikogo zmusić nie może. Na koniec ciśnie mi sie stwierdzenie, ze niezależnie od tego, czy wielu Polakow slucha „dobrej” muzyki czy tez nie, to bardzo dobrze ze jest tyle roznorodnosci- dzieki temu swoj pozna swego.
P.S. Jako wciaz penetrujaca i poznajaca różne obszary w muzyce, przylaczam sie do prosby o chocby krotkie notki edukujace (to a propos pierwszego wpisu).
@Mariusz: najbardziej miarodajne byłoby zebranie tego wszystkiego do kupy, ale sam wiesz :-)
offtop: można by do koncertów majowy festiwal magnetofon dopisac. 28-29 maja, m.in. indigo tree (!), microexpressions, twilite, tin pan alley… aha, w hydrozagadce.
W tym roku letni sezon koncertowy zaczyna się już w maju.
Prawda jest taka Mariuszu, że jedynie garstka chce później pracować jako dziennikarze muzyczni ( ze mną jakbym miał liczyć to wychodzi jakieś 4-5 osób na grupę 16-17 osobową). Nie masz co się martwić o przyszłość raczej :P Tym startującym teraz będzie niezwykle ciężko, bo to nawet nie ginący, ale chyba już umarły gatunek :(
ktoś Cię tu Mariusz właśnie uśmiercił. :-)
Mam tu nawet kind of a trackback:
http://www.kurierlubelski.pl/blogi/blogoslawiony/252883,smurfny-beethoven-czyli-winyle-lepsze-od-procy,id,t.html
No tak, bo któreż melodie silniej utkwiły w dziecięcej pamięci niż czołówki kreskówek?
…i pewnie muzyka z gier komputerowych. Do tej pory mogę nucić melodyjki z Creatures na Komodorku:)
Niestety pierwszą muzyką z gier, która mnie autentycznie zafascynowała, było „Heroes of Might and Magic III” (zresztą długo słuchałem samej muzyki, grę poznałem po kilku latach), ewentualnie Diablo chwilę wcześniej. Na początku dekady przy Atari (własnym) czy Commodore (u znajomych) wolałem przy „sound” widzieć „off” :-)
Czy to automatycznie oznacza, że bojkotujesz 8-bit music?:)
Powiedzmy, że w czystej postaci wzbudza umiarkowany entuzjazm :-)