Półtorej pieśniarki

Laura Marling – I Speak Because I Can (Virgin)

Ile ten głos może mieć – trzydzieści, czterdzieści lat? Gdybym wcześniej nie znał Laury Marling, to przy otwierającym „Devil’s Spoke” celowałbym w te okolice, w środek kariery zaprawionej w bojach pieśniarki. I wcale się nie dziwię, że ledwie dwudziestoletnią Marling tak szybko obwołano liderką brytyjskiego ruchu neofolkowego, skoro brzmi i komponuje jak weteranka. „Obiecująca” nastolatka z debiutanckiego „Alas I Cannot Swim” już na drugiej płycie zaczęła spełniać owe obietnice.

Poza dojrzałym wykonawstwem Marling dojrzale myśli też o pisaniu. Umiejętnie równoważy inspiracje klasykami: Nickiem Drakiem czy Dylanem (oszczędne melodie, pozorna niedbałość, „bliski” wokal) z ewidentną fascynacją nową akustyczną Ameryką: Billem Callahanem czy Willem Oldhamem (a „Darkness Descends” ma coś z klimatu… The Coral). Albo kameralne donovanowe mruczanki z hymnicznymi wyskokami. A mimo tej różnorodności – wielki krok do przodu w stosunku do monotonnego debiutu – dziewczyna ciągle mieści się w nowofolkowej konwencji.

Marling na pewno schlebia to, że o „I Speak Because I Can” mówi się jako o dziele dojrzałej artystki, ale dla mnie to dopiero przegląd narzędzi, sprawdzian wyobraźni, próbowanie dróg – a którą wybierze? Pewnie na każdej się odnajdzie. Zazwyczaj wierna umiarowi rzadko to pokazuje, ale stać ją na melodie bardzo obfite i chwytliwe. Potrafi budować harmonie, których nie powstydziliby się wychowani na gospel brodacze zza Oceanu. Umie dramatycznie unieść w refrenie i wtedy z wyłazi z niej dorosła kobieta. A najważniejsze, że widać w tym konsekwencję i kontrolę, a to dobrze rokuje na przyszłość. O talencie nie ma nawet co dyskutować.

Baby Dee – A Book of Songs for Anne Marie (Drag City)

Baby Dee miał(a) wszelkie predyspozycje, by zostać drugim Antonym – albo nawet pierwszym, bo to rocznik ’53. Ten sam płaczliwy głos, ta sama maniera, podobny styl komponowania i traktowania klawiatury fortepianu. Ta sama nowojorska komuna, ci sami znajomi – z Davidem Tibetem na czele, a swego czasu Baby Dee był(a) nawet jednym z Johnsonów. No i jak sugerują te nawiasy, urodzili się z tą samą ambiwalencją płciową. A do tego Baby Dee gra na harfie i potrafi zwracać na siebie uwagę nie mniej skutecznie, niż Antony.

A jednak czegoś zabrakło. I to naprawdę zastanawiające, że „techniczna” zbieżność muzyki Baby Dee i Antony’ego nijak nie przekłada się na wrażenia, nie ma tego samego bagażu emocji,  a kompozycja niestety tej luki nie wypełnia. Może to ów magiczny czynnik nazywany talentem. Baby Dee w miły, na swój oryginalny sposób, ale niewiarygodnie przynudza! Wiem, niektórzy swego czasu mówili tak o Antonym, ale większość wnet zmieniła zdanie.

Skąd w takim razie stosunkowo pozytywna ocena? Ano, to zasługa osobliwego klimatu płyty i dwóch absolutnie pięknych piosenek – „Love’s Small Song” oraz „As a Seal on On Your Heart”, ustawionych tutaj z wielkim sprytem, bo jako otwarcie i zamknięcie albumu. Tyle że tę pierwszą znamy już od paru dobrych lat i jej obecność tutaj zdaje się potwierdzać, że z tym talentem coś jest nie tak.

Fine.




2 komentarze

  1. matziek pisze:

    mam ten sam problem z Baby Dee, ale gwarantuję, że na żywo zdecydowanie lepiej wypada.

Dodaj komentarz