DJ Krush: didżej yakuzy

30 lat temu skrecze zmieniły oblicze muzyki. O tym, że płyty winylowe nadają się nie tylko do słuchania, ale także do skreczowania, przypomina nam DJ Krush

Jak na początkującego didżeja z nowojorskiego Bronksu Theodore Livingston mierzył wysoko. Wybierając pseudonim artystyczny Grand Wizard, nie mógł przecież wiedzieć, że stanie się jednym z najważniejszych innowatorów w historii hip-hopu. Był 1976 rok, Theodore miał 15 lat. Po powrocie ze szkoły tak jak każdego popołudnia – odkąd didżejki zaczął go uczyć Grandmaster Flash – siedział w swoim pokoju i słuchał płyt. Oczywiście nie szczędził głośników, na co jego matka zareagowała tak, jak na każdą porządną matkę przystało: „Zaczęła walić w drzwi i grozić, że jeśli nie ściszę muzyki, to ona zrobi to za mnie” – wspominał Theodore w filmie „Scratch”.

Aby usłyszeć, o co jej chodzi, chłopak zatrzymał winyl dłonią, wydobywając przy tym charakterystyczny dźwięk. „Kiedy już sobie poszła, pomyślałem, że to całkiem fajny pomysł! I spróbowałem ponownie – mówił Theodore. – Mijały tygodnie, miesiące, testowałem różne nagrania. A kiedy byłem gotów, urządziliśmy imprezę. I wtedy właśnie po raz pierwszy pokazałem, czym jest skrecz”.

W 1980 roku już jako Grand Wizard Theodore zaczął koncertować z własną grupą, ale do sklepów płytowych skrecze wprowadził jego mistrz Grandmaster Flash, wydając rok później singel „The Adventures of Grandmaster Flash on the Wheels of Steel”. Wkrótce potem na własnej płycie wykorzystał je sam Malcolm McLaren, zmarły niedawno menedżer Sex Pistols. I tak oto u progu ery kaset magnetofonowych winyle odkryły dla siebie nową rolę.

(I)grając z jakuzą

DJ Krush, naprawdę nazywa się Hideaki Ishii, swoje powołanie odkrył w jeszcze dziwniejszych okolicznościach. Urodzony w 1962 roku w Tokio syn burdelmamy i malarza budowlanego szybko porzucił szkołę na rzecz kariery w lokalnym gangu. W ulicznych walkach szło mu nie najlepiej, ale nadrabiał kradzieżami samochodów i motocykli. Rychło awansował do jakuzy i kto wie, kim byłby dzisiaj, gdyby nie osobliwe znalezisko. Pewnego dnia podczas sprzątania mafijnego biura natknął się na chusteczkę, w którą zawinięty był palec. Byle palec nie przestraszyłby nawet początkującego gangstera, jednak akurat ten należał do najlepszego przyjaciela Ishiiego. Wtedy chłopak postanowił dokonać zwrotu w swoim życiu.

Przepustką do świata muzyki był dla niego seans „Wild Style”, pierwszego filmu hiphopowego, w którym pojawia się między innymi Grandmaster Flash, a ścieżkę dźwiękową otwiera nasz wynalazca Grand Wizard Theodore. „W jakiś sposób czułem się z nimi spokrewniony. Byli biedni, nie mieli za co kupić gramofonów, wybłagiwali je u sąsiadów” – tłumaczył kiedyś Krush w rozmowie z „New York Timesem”. Pierwszego poranka po wizycie w kinie Ishii bezskutecznie rozpytywał o miksery w tokijskich sklepach ze sprzętem muzycznym, ale gdy po kilku miesiącach udało mu się skompletować podstawowe wyposażenie didżeja, stał się jednym z pionierów hip-hopu w Japonii.

Winylowy malarz

Jak każda czynność wymagająca doskonałej techniki skreczing podbił Kraj Kwitnącej Wiśni. W latach 90., gdy sprzedaż płyt winylowych na całym świecie leciała na łeb na szyję, w Japonii biła rekordy. W 1998 roku sięgnęła 800 tysięcy egzemplarzy, a w 1999 potroiła się do 2,5 miliona. Profesjonalni didżeje stawali się idolami młodzieży, w największych miastach pojawiły się szkoły dla didżejów.

Hideaki Ishii był ceniony, tym bardziej że jako jeden z niewielu japońskich muzyków zdołał zdobyć sympatię zagranicznej publiczności – regularnie koncertował w Europie i USA. Karierze Ishiiego nie przeszkodziło nawet to, że nigdy nie przyszło mu do głowy nauczyć się języka angielskiego – dlatego wywiady z nim są dla dziennikarzy katorgą. Abstrakcyjne kolaże złożone z ludzkich słów, odgłosów otoczenia i sampli pochodzących ze starych winylowych nagrań przemawiają za niego. W jednej kompozycji Japończyka mogą się znaleźć gitara basowa ze szlagieru Jamesa Browna, solo Milesa Davisa, afrykańskie zaśpiewy oraz urywki deklamacji Eminema. „To jak bycie malarzem. Kolekcja płyt jest moją paletą, a dobieranie dźwięków to jak dobieranie farb” – zwykł mawiać.

DJ Krush rzadko jednak wydaje albumy studyjne – ostatni to „Jaku” z 2004 roku – bo jego prawdziwym żywiołem są występy na żywo. Mimo że na karku ma już 48 lat, jego wartość w oczach słuchaczy ostatnio znowu zaczęła wzrastać. Powód? Publiczność zdążyła już się zmęczyć widokiem białego jabłuszka na koncertach laptopowców, podczas których nie sposób odgadnąć, czy zaangażowanie artystów wykracza poza wciśnięcie przycisku „play” oraz odbieranie poczty elektronicznej przez resztę wieczoru. Podczas koncertu DJ-a Krusha nie tylko można, ale wręcz należy patrzeć mu na ręce. Chociaż i tak nie nadążycie.

Mariusz Herma
„Przekrój” 16/2010

 

 

Fine.




Dodaj komentarz