Emiliana Torrini – wywiad

Open’er to największy festiwal muzyczny w Polsce. Jak ze swoją intymną muzyką odnajdujesz się na wielkich scenach?
Emiliana Torrini: – Nie ma dwóch takich samych festiwali. Niektóre są przemiłe i bardzo gościnne, inne – wielkie, rozległe i przerażające! Łączy je to, że zwykle gra się tylko pół godziny, i to bez próby, więc paradoksalnie to najbardziej spontaniczne występy. Nawet nie wiesz, czy ludzie będą cię znali… Takie sytuacje są przerażające i dlatego przepadam za nimi!

Nagrywałaś z Kylie Minogue, twoja piosenka reklamowała film „Dwie wieże”, w ubiegłym roku nagrałaś świetną płytę „Me and Armini”. Dlaczego jeszcze nie jesteś wielką gwiazdą?
– Jestem szczęściarą! Zawsze marzyłam o prawdziwym sukcesie muzycznym, a nie o byciu gwiazdą. Chcę pisać, chcę nagrywać płyty i grać koncerty, by potem wszystko zaczynać od nowa. Cała reszta jest zbyt skomplikowana. W Islandii byłam kiedyś sławna i szczerze tego nienawidziłam.

Co, jeśli czeka cię teraz światowa sława?
– To się nie stanie, bo sława wymaga nagrywania nowej płyty co rok, a ja kocham przerwy między wydawaniem albumów – są równie ważne jak sesje nagraniowe. Trzeba sobie dać czas, żeby twórczy balon zdążył w tobie napęcznieć, zanim się go przebije.

Kim jest Dan Carey, współkompozytor twoich piosenek?
– Dan jest moim przyrodnim bratem. Jesteśmy sobie niezwykle bliscy, także muzycznie. Tak naprawdę funkcjonujemy jak zespół, większość czasu w studiu spędzamy we dwoje. Tylko koncertów razem nie gramy, bo nie chcemy się znienawidzić. (śmiech) Ale na płytach Dan zajmuje się wszystkimi instrumentami, może z wyjątkiem pianina i perkusji.

Dwa pierwsze albumy wydałaś tylko w Islandii. To może chociaż coś o nich opowiesz.
– One są nieistotne. Ludzie często o nie pytają, ale gdyby je usłyszeli, przeżyliby okrutne rozczarowanie. Wtedy dopiero otwierałam się na muzykę, odkrywałam, że potrafię śpiewać piosenki – bo wcześniej wykonywałam tylko muzykę operową i chóralną. Byłam wówczas niezmiernie podekscytowana samym śpiewaniem, ale to nie znaczy, że tworzyłam dobrą muzykę. To były urocze chwile, ale nie chciałbyś usłyszeć tego, co po nich zostało.

Jak to się stało, że porzuciłaś klasykę dla muzyki popularnej?
– W szóstej klasie szkoły muzycznej mój głos począł ewoluować w kierunku głosu operowego: wibrato i te sprawy. Wtedy podjęłam decyzję, że nie chcę mieć klasycznego głosu, bo od niego nie ma już odwrotu. Już na zawsze byłabym skazana na operę, a dla mnie to oznacza śpiewanie w kółko tego samego. A ja kocham eksperymenty.

Świadomie dążysz do eklektyzmu w muzyce?
– Tym razem narodził się sam. Nagrywając „Me and Armini”, nauczyłam się „odpuszczać” – dawać sobie więcej luzu, powstrzymać przed edytowaniem wszystkiego, co zarejestrowałam. W ten sposób wyzbyłam się strachu przed studiem. Cały materiał napisaliśmy z przerwami w jakieś dwa i pół tygodnia, a potem weszliśmy i nagraliśmy go równie sprawnie. Dawniej miałam ogromne kłopoty z koncentracją, do każdej sesji musiałam się przygotowywać przez parę godzin. Dlatego tym razem Dan wywiózł mnie z domu na kilka dni i przez cały czas pisaliśmy, w dzień i w nocy. Kiedy tworzysz bez przerwy, 24 godziny na dobę, dzieją się prawdziwe cuda. Nikt się nie przejmuje, czy powstaje dobra muzyka, czy zła – tym można zająć się później. I to jest to „odpuszczenie”.

Kryzys gospodarczy uderzył szczególnie mocno w Islandię. Czy to ma jakiś negatywny wpływ na waszą muzykę?
– Wręcz przeciwnie. Zawsze gdy nadciąga kryzys, rodzą się rzeczy niesamowite. Islandczycy potrafią przemieniać nawet najgorsze sytuacje w coś pozytywnego. I teraz także powstaje coś bardzo dobrego. Musimy jeszcze chwilę poczekać, bo na razie wszyscy są w szoku. Ale sztuka naprawdę kwitnie – może nie według kryteriów finansowych, ale głębi ekspresji, zaangażowania ludzi. Spodziewajcie się wkrótce świetnej muzyki z Islandii!

(„Przekrój”)

 

 

Fine.




Dodaj komentarz