Mulatu Astatke: Sprowadził jazz do domu

40 lat musiał czekać na uznanie, ale dziś Mulatu Astatke jest muzycznym ambasadorem Etiopii. 20 maja wystąpił w szczecińskim Zamku Książąt Pomorskich

Niełatwo odgadnąć czas i miejsce powstania muzyki Mulatu Astatke, kiedy słyszy się ją po raz pierwszy. Brzmienie ostatnich płyt wirtuoza wibrafonu każe celować raczej w lata 70. niż w dzień dzisiejszy. Skojarzenia geograficzne są rozdarte pomiędzy wschodnim wybrzeżem Afryki a zachodnim Stanów Zjednoczonych. Stylistyka? Amalgamat muzyki etnicznej, latynoskiej, najbardziej swingujących odmian jazzu, rhythm and bluesa oraz funku wydaje się najkrótszą definicją, na jaką możemy sobie pozwolić.

Nie mogło być inaczej, skoro Etiopczyk swoje doświadczenia zbierał na trzech kontynentach. Studiował w prestiżowych konserwatoriach, w obskurnych klubach Soho podglądał białych i czarnych jazzmanów, a zanim sklecił własny zespół, dorabiał w kapelach latynoskich.

Wypełnić londyńską lukę

Mulatu Astatke urodził się w 1943 roku w zachodniej Etiopii, ale gdy miał 16 lat, rodzice wsadzili go na statek płynący do północnej Walii. Miał zdobyć zawód i po kilku latach wrócić do kraju. Nie spełnił jednak oczekiwań mamy i taty. W walijskiej szkole bardziej od książek interesowała go bowiem możliwość gry na trąbce. – Gdyby nie to, byłbym dziś inżynierem, jak chcieli rodzice – wspominał w jednym z wywiadów.

Po przeprowadzce do słynnego londyńskiego konserwatorium Trinity College of Music grał już na klarnecie. Zbyt często jednak miał okazję oglądać występy Tubby’ego Hayesa albo pionierskie freejazzowe wyczyny Joego Harriotta. Wkrótce zamiast w filharmonii zaczął bywać w Soho, a klarnet porzucił na rzecz wibrafonu. Ciekawość muzyki zachodniej równoważyła tęsknota za rodzinną tradycją. – W Londynie widywałem wykonawców z niemal wszystkich krajów Afryki poza Etiopią! Wypełnienie tej luki stało się dla mnie wyzwaniem – przyznał.

Eklektyczny styl Astatke wykrystalizował się jednak dopiero po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych. W bostońskim Berklee College of Music był pierwszym studentem afrykańskiego pochodzenia. Znacznie później i już w Nowym Jorku grywał u boku samego Duke’a Ellingtona w ostatnich latach życia legendarnego jazzmana. Problemy zaczęły się dopiero wtedy, gdy w końcu postanowił wrócić do ojczyzny.

Tłuste dni z Jarmuschem

Wynalazki zachodniej kultury kojarzyły się Etiopczykom z wiekami (skutecznego) opierania się kolonizacji. Dlatego zelektryfikowany Astatke w Addis Abebie początkowo wzbudził nieufność i musiał bronić się przed oskarżeniami o zdradę rodzimej tradycji na rzecz zachodnich nowinek. Na podobne zarzuty zwykł odpowiadać: – Nigdy nie myślałem o jazzie jako o muzyce amerykańskiej. Jazz narodził się w Afryce, a później wyemigrował. Dlaczego nie miałbym go tu z powrotem sprowadzić?

Musiało upłynąć wiele lat, by twórczość Astatke zyskała uznanie rodaków, ale dziś jest muzyczną wizytówką Etiopii. W 2004 roku po jednym z koncertów do garderoby wibrafonisty przybiegł rozentuzjazmowany Jim Jarmusch. Kilka miesięcy później wspólnie układali ścieżkę dźwiękową do „Broken Flowers”. Kiedy film podbił kina na całym świecie, razem z nim karierę zrobił ethio-jazz, jak swój styl nazywa sam Astatke. – I tak zaczęły się dla mnie tłuste dni – śmieje się dziś i wie, co mówi. Gdy w październiku ubiegłego roku schodził ze sceny warszawskiego Palladium, stoisko z jego płytami już dawno świeciło pustkami.

Mariusz Herma
„Przekrój” 20/2010

 

 

Fine.




Dodaj komentarz