Stevie Wonder

Utrata jednego ze zmysłów stymuluje pozostałe – podejrzewamy to od 1963 roku. Wtedy to trzynastoletni Little Stevie Wonder po raz pierwszy wspiął się na szczyt gorącej setki Billboardu. (Później powtórzył ten wyczyn jeszcze trzydzieści razy).

Pewność co do słuszności tej teorii mamy od 1974 roku. Po groźnym wypadku Wonderowi przywracano przytomność przez cztery dni, zmysł smaku odzyskał znacznie później, a powonienie nigdy już nie działało, jak należy. Wyszedł ze szpitala, wszedł do studia i nagrał przepiękny album „Fulfillingness’ First Finale”. Otwierało go „Smile Please”: „It’s okay, please don’t delay from smiling / There’re brighter days ahead”.

Odświeżyłem sobie ostatnio jego mistrzowską serię z lat 70. – pięć zjawiskowych płyt w ciągu pięciu lat, od „Music of My Mind” po (nierówne, nie szkodzi) „Songs in the Key of Life”. I znów nie mogłem się nadziwić, że po drugiej stronie równania stoi samotny 20-25-latek.

W każdej chwili mógł zadzwonić po Herbiego Hancocka albo Jeffa Becka, ale jakoś częściej przy utworach z tamtego okresu widnieje dopisek: „Composed, arranged, produced and performed by Stevie Wonder”.

Stevie Wonder – sylwetka

Fine.




4 komentarze

  1. Pablo Renato pisze:

    „Songs…” uważam za jeden z najwspanialszych albumów historii muzyki w ogóle. I niestety, jestem w tym odczuciu raczej odosobniony, bo w Polsce Wonder jest bardzo niedoceniany. Tym milej widzieć, że o nim piszesz w P.

  2. Kamil pisze:

    Ta mistrzowska seria to coś co można porównać do tych co mieli Beatlesi czy Stonesi swego czasu. Innervisions jest z jego 5 klasyków najwspanialsze w moim odczuciu.

  3. Mariusz Herma pisze:

    Mam tak samo. Ale nie wiem, ile w tym winy pierwszeństwa, które przy tak równych seriach okazuje się zwykle decydujące. Przygodę z Beatlesami zacząłem od „Abbey Road” i od lat pozostaje moim numerem 1.

  4. Kamil pisze:

    U mnie z Beatlesami to się zmienia jak w kalejdoskopie – raz „Revolver”, raz biały album, kiedy indziej sierżant pieprz. Przy nich akurat wykluczam znaczenie pierwszeństwa, ale przy stonesach (exile) i wonderze faktycznie pierwsze poznane przeze mnie płyty do tej pory uznaję za najlepsze. W pracy licencjackiej pisałem sporo o Wonderze, więc twój artykuł w kilku momentach (np. z Nixonem fragment) się nieźle pokrywa z moim tekstem.

Dodaj komentarz