Tan Dun – wywiad

(foto: materiały prasowe Carnegie Hall)

Pańska kariera zaczęła się od sadzenia ryżu w małej chińskiej wiosce, a teraz pracuje pan w Nowym Jorku.

Mieszkanie na wsi, a nawet to sadzenie ryżu miały swoją dobrą stronę. Doświadczyłem dzięki temu bogactwa dawnej muzyki chińskiej. Słuchałem prawdziwego buddyjskiego śpiewu. Gdy przyjechałem do Nowego Jorku w latach 80., byłem jeszcze biednym studentem. Trudno mi było odnaleźć się w tym gigantycznym mieście. Wszystko było dla mnie awangardowe, nowoczesne, eksperymentalne. Ale z czasem zacząłem odkrywać ze zdziwieniem, że postępowanie największych ówczesnych myślicieli sztuki było zadziwiająco podobne do tego, co robiliśmy w dzieciństwie, w owej wiosce.

Nowojorscy awangardziści?

Dam ci przykład: pierwszym muzykiem, jakiego spotkałem, był John Cage. Z marszu zaczął się dopytywać, jak brzmi muzyka chińskich wieśniaków? Jak ją wykonywaliśmy? Odparłem, że byliśmy bardzo biedni, toteż nie mieliśmy dostępu do zbyt wielu „oficjalnych” instrumentów. Zastępowały nam je garnki, sprzęty rolnicze, woda czy liście z drzew. W tym momencie Cage spytał, czy mógłbym mu to zademonstrować. Zagrałem więc nieco naszej „wodnej muzyki”, a potem naszej „leśnej muzyki”. Kiedy skończyłem, Cage stwierdził: „Nie potrzebujesz studiować w Nowym Jorku. Jesteś na wskroś nowojorczykiem!”. Bardzo mnie to rozbawiło. A kiedy powtarzałem „No, no, no”, on tylko odpowiadał: „Yes, yes, yes”, i tak się przegadywaliśmy przez kilka minut. W ten sposób zostałem jego uczniem. I przyjacielem.

Obecnie dzieli pan swój czas pomiędzy Nowy Jork a Szanghaj?

Żyję pomiędzy Nowym Jorkiem a moją wioską – zresztą wybieram się tam jutro. To przekłada się bezpośrednio na moją pracę. Wspólnie z Quincym Jonesem nagrywałem ostatnio hymn na ceremonię rozpoczęcia China Expo 2010. Powstała piosenka, która jest muzycznym mostem łączącym kultury wszystkich ludzi przybywających do Szanghaju. W nagraniach wykorzystaliśmy wodę z rzeki Jangcy, która pomogła skleić ze sobą amerykański rock’n’roll i jazz z muzyką afrykańską i europejską.

A internetowa symfonia „Eroica”, którą napisał pan dla YouTube Symphony Orchestra? Jak odnalazł się pan w tym nietypowym projekcie?

To było niepowtarzalne doświadczenie. Casting do zespołu i większość prób odbyły się online. Kto wie, czy w przyszłości nie stanie się to regułą. Za pośrednictwem YouTube dotarliśmy do wyśmienitych muzyków z całego świata, w tym Polski. I do ponad dwudziestu milionów słuchaczy.

Nie wahał się pan podjąć tego zadania? Był pan zadowolony z rezultatów?

Miałem za sobą długie godziny dyskusji, zanim przyjąłem tę ofertę. Przedstawiciele YouTube musieli z kolei sprawdzić, czy jestem wystarczająco zwariowany. Najwyraźniej byłem… A jeśli chodzi o efekty, to byłem wzruszony i mówię to zupełnie szczerze. Bardziej nawet, niż muzyką – ludźmi. To prawdziwi pasjonaci, wykazali się zaangażowaniem niespotykanym w profesjonalnych orkiestrach. Ono jest znacznie ważniejsze niż umiejętności – jestem co do tego przekonany i jako kompozytor, i jako dyrygent. Uprawianie muzyki jest jak uprawianie miłości: nie liczy się technika, ale pasja.

Dlaczego w ciągu dziesięciu lat odpowiedział pan na oferty zaledwie kilku reżyserów?

Komponuję muzykę wyłącznie do tragedii miłosnych. Uwielbiam pisać o relacjach pomiędzy kobietą i mężczyzną. Albo o związkach człowieka z naturą. Kontekst tragedii miłosnej pozwala ponadto odkrywać nowe zastosowania orkiestry symfonicznej. Testowanie tych możliwości zawsze daje mi wielką radość, mimo że komponuję dla zachodnich orkiestr od ponad trzydziestu lat.

Ostatnim z filmów jest „The Banquet” oparty na tragedii Szekspira.

Tak, na „Hamlecie”. Ale akcja toczy się w antycznych Chinach. To tradycyjna chińska opowieść o człowieku i o miłości, tyle że utrzymana jest w duchu szekspirowskiego dramatu. To film niewiarygodnie piękny i… seksowny. A muzyka? Naturalnie miała mówić o miłości, o kłamstwie, o zemście. Musiała być szczególnie dramatyczna.

A jak to było z „Hero”?

Byłem dumny, że do nagrania tej ścieżki udało mi się zaprosić słynnego izraelskiego skrzypka Itzhaka Perlmana. Film jest zaś dziełem Zhang Yimou, naszego największego reżysera, który odpowiada za szereg najpiękniejszych filmów w historii chińskiej kinematografii. On sam jest takim herosem… Dla porównania Feng Xiaogang, który nakręcił „The Banquet”, to chiński odpowiednik Woody’ego Allena. Od lat okupuje tutejszy box office.

„Hero” było ogromną superprodukcją. Nie czuł pan presji z tego powodu?

Kiedy pracuję nad filmem chińskim, odczuwam znacznie mniejszą presję, niż gdy piszę muzykę do produkcji amerykańskiej. Chiny wciąż żyją tradycją sztuki, myślenia o efekcie artystycznym i poszukiwania właśnie artystycznych odkryć. W Stanach Zjednoczonych nieustannie jesteś w cieniu Hollywood. Rytm, brzmienie, melodia – wszystko musi zostać podporządkowane marketingowi.

Dlaczego w ostatniej dekadzie kino chińskie stało się tak popularne za granicą?

Chińska kultura ma wiele wspólnego z polską: jest zakorzeniona w długiej, znakomitej tradycji i ciągle szuka głębszych treści. Ta szeroka wizja wreszcie zaczyna być doceniana. Polska muzyka na pewno ma taki potencjał – począwszy od Fryderyka Chopina aż po Szymanowskiego, Lutosławskiego czy Pendereckiego. Obecnie nastał bardzo korzystny czas dla kultur obu naszych krajów, bo dziś o wielkości narodu nie decydują uwarunkowania geograficzne. Większość komunikacji odbywa się za pośrednictwem internetu, a internet potrafi zmieniać małe lub mało znane zjawiska w wielkie – i vice versa. Jestem przekonany, że w tym kontekście oba nasze kraje przeżywają najlepszy czas w całej swojej historii.

Wiele sił w popularyzowanie muzyki Chopina wkłada ostatnio Lang Lang.

Ten rok należy do Chopina – i bardzo dobrze. A Lang Lang na swoich recitalach w Chinach zawsze, absolutnie zawsze gra jego muzykę. Lang Lang oraz Yundi Li są kojarzeni w Chinach niejako automatycznie z muzyką Chopina.

Skąd wzięła się popularność Chopina w Chinach?

Wszystko zaczęło się w latach 50. od sukcesu naszego pianisty Fou Ts’onga na Konkursie Chopinowskim. Dziesięć lat temu zwyciężył Yundi Li i sytuacja się powtórzyła. Jeszcze przed tymi konkursami obaj byli cenieni, ale po otrzymaniu polskiego wyróżnienia stali się bohaterami narodowymi. A wraz z nimi Chopin. Dla młodych pianistów Chopin to marzenie, a dla słuchaczy swoisty symbol kultury fortepianu.

Pan wykazuje wyraźną słabość do orkiestry symfonicznej.

Wiele osób pytanie mnie: „Na jakim grasz instrumencie? Na wiolonczeli, fortepianie?”. Za każdym razem odpowiadam: na orkiestrze. To ona jest moim instrumentem i znam ją na wylot. Dzisiaj jestem dyrygentem, ale wcześniej przez lata grałem na skrzypcach i na perkusji w Operze Pekińskiej. Czasem myślę sobie, że orkiestra jest moją zabawką (śmiech).

A komponuje pan przy fortepianie?

Nie, nigdy. Zawsze imponowali mi tacy twórcy jak Mozart czy Beethoven, przenoszący na partyturę wyłącznie tę muzykę, którą słyszeli w głowie. Do komponowania używam ołówka i kartki papieru. Już samo patrzenie na zapis nut sprawia mi radość. Nigdy nie używam komputera do notowania albo odsłuchiwania tego, co napisałem. Komputerowe orkiestracje nie są w stanie oddać muzyki grającej w głowie. Czasem używam orkiestry do imitowania elektronicznych dźwięków, zdarza mi się też korzystać z syntezatorów i samplerów. Ale podchodzę do tego jakby… po szamańsku. W magiczny, eksperymentalny sposób, zachowując duchowy kontakt z muzyką.

A jak chroni się pan przed pułapką profesjonalizmu?

Trzeba wypracować sobie pewne zasady i wiernie się ich trzymać. A nade wszystko ciągle się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć. Najlepszym antidotum na zagrożenia, jakie niesie zawodowstwo, jest pasja. Można ją podtrzymywać na wiele różnych sposobów. Moja metoda jest prosta: zawsze trzymam koło siebie młodych ludzi. Przy nich każda sekunda przynosi nowe wyzwanie, na każdym kroku żądają innych rozwiązań.

Rozmowa odbyła się 15 kwietnia 2010 r.  Jej pełny zapis ukazał
się w magazynie Festiwalu Muzyki Filmowej w maju 2010 r.




Dodaj komentarz