Wonder znaczy cud

Po śmierci Michaela Jacksona największą żyjącą ikoną czarnego popu jest Stevie Wonder. Właśnie skończył 60 lat i tak jak Jackson wygląda na zagubionego we współczesnym świecie

Nie dziwi mnie, że Barack Obama uważa go za swego osobistego bohatera, a utwór „Signed, Sealed, Delivered” uczynił hymnem kampanii wyborczej. Stevie Wonder zrobił karierę równie oszałamiającą, a przy tym o wiele bardziej nieprawdopodobną. A kiedy już wspiął się na szczyt, okazało się, że interesował go nie tyle cel, ile wspinaczka.

Urodzony 13 maja 1950 roku, równo sześć tygodni przed terminem, Steveland Morris Judkins Hardaway wzrok stracił jeszcze w inkubatorze – z powodu błędu lekarzy, którzy podali mu zbyt wiele tlenu. Po latach, zamiast ich przeklinać, dziękował opatrzności, bo to samo zaniedbanie odebrało życie dziewczynce z sąsiedniego inkubatora.

Stevie dorastał jako trzecie dziecko z pięciorga rodzeństwa na obrzeżach Detroit, dokąd jego matka uciekła z jeszcze bardziej beznadziejnego miasteczka Saginaw. Pozostawiła w nim starszego o 30 lat męża alkoholika, który regularnie ją bił i zmuszał do prostytucji. Chłopak dostał od matki pierwsze radio, w którym całymi nocami, schowany pod pościelą, słuchał rhythmandbluesowych szlagierów. Gdy próbował aranżować je na kuchenne sprzęty, mama sprawiła mu harmonijkę i zestaw perkusyjny.

Razem napisali pierwsze przeboje Wondera, w tym słynne „I Was Made to Love Her” podchwycone później przez The Beach Boys, Jimiego Hendriksa oraz Jackson 5. W 1970 roku byli wspólnie nominowani do Grammy Awards za „Signed, Sealed, Delivered”. A kiedy trzy lata później Wonder odbierał statuetkę za album „Innervisions”, zmusił matkę, by wyszła na scenę razem z nim, po czym ogłosił wszem i wobec: „To jej siła doprowadziła nas oboje do tego miejsca”.

Artysta

Zmarła w 2006 roku Lula Mae Hardaway do ostatnich swoich dni była przekonana, że ślepota syna była karą za grzechy jej młodości. Wokalista w takich chwilach podobno pocieszał mamę. „Mówiłem jej, że mnie wcale nie jest smutno. I że wierzę, iż Bóg ma dla mnie jakąś robotę do wykonania” – powiedział kiedyś Wonder, który od 2007 roku obiecuje płytowy hołd dla rodzicielki. Album ma nosić tytuł „The Gospel Inspired by Lula” – „Ewangelia zainspirowana przez Lulę”.

Mały Steveland, jak na każdą przyszłą gwiazdę soulu przystało, karierę zaczął od stażu w kościelnym chórze. Popisywał się też swoim talentem wokalnym na ulicach Detroit i w trakcie jednego z takich chodnikowych recitali zwrócił na niego uwagę Ronnie White z grupy The Miracles. Przyprowadził chłopca wraz z matką do siedziby legendarnej wytwórni Motown. Jej założyciel Berry Gordy Jr. nie miał wątpliwości, że trafił na żyłę złota. Do kontraktu dorzucił malcowi pseudonim „Little Stevie Wonder” – od ósmego cudu świata. Na umowie Stevie podpisał się literą „X”, bo pisać jeszcze nie umiał.

Dwie pierwsze płyty Wondera przeszły bez echa, ale trzecią dowiódł, że na swój pseudonim zasługuje. Nagrany na żywo longplay „The 12 Year Old Genius” (z młodym Marvinem Gaye’em na bębnach) oraz promujące go entuzjastyczne „Fingertips” podbiły amerykańską listę albumów i singli. Młodszego solisty na szczycie „Billboardu” nigdy potem nie widziano.

Zanim Stevie skończył 21 lat, czyli zgodnie z amerykańskim prawem osiągnął pełną dojrzałość, pozbył się przydomka „Little”, na dobre zadomowił w pierwszej dziesiątce „Billboardu”, napisał kilka hitów dla kolegów z Motown (w tym Marvina Gaye’a i grupy Smokey Robinson & The Miracles) i poślubił byłą sekretarkę wytwórni, wokalistkę Syreetę Wright. No i odkrył, że z zarobionych 30 milionów dolarów do jego kieszeni trafił ledwie milion.

Cierpliwie doczekał, aż kontrakt z Motown wygaśnie, po czym odnawiając go w 1971 roku, oprócz uczciwego podziału zysków zastrzegł sobie absolutną swobodę artystyczną. I nie chodziło tu jedynie o muzykę. W latach 60. czarna Ameryka żyła ruchem praw obywatelskich, ale Motown w obawie o profity zabroniło swoim artystom jakiejkolwiek agitacji politycznej.

Aktywista

Tymczasem budzący się w Wonderze aktywista dał o sobie znać już w 1966 roku, gdy jako 16-latek nagrał swoją wersję „Blowin’ in the Wind” Boba Dylana. (Na ten ruch Berry Gordy zezwolił zresztą w drodze wyjątku. Liczył, że więcej na tej decyzji zyska, niż straci. Miał rację: singiel poszybował na dziewiąte miejsce listy Billboardu). Później Wonder wielokrotnie atakował w piosenkach Richarda Nixona i jego polityczne zaplecze. W 1974 roku podsumował jego rządy w „You Haven’t Done Nothing” („Nie zdziałałeś nic”) – do wykonania chórków w tym utworze zaproszono The Jackson 5 i był to ten jeden raz, kiedy Michael Jackson otarł się o autentyczny protest song.

Dziś istotniejsze dla nas jest to, że Wondera ciągnęło również do rewolucji w świecie dźwięku. Gdy mainstreamowa konkurencja trzymała się z dala od syntezatorów, on w czterech minutach genialnego „Superstition” (1972) zmieścił mooga, ARP oraz dopiero co skonstruowany clavinet D6.

W 1974 roku przeżył groźny wypadek samochodowy, po którym przez cztery dni nie odzyskiwał przytomności, tymczasowo utracił zmysł smaku, a już na zawsze powonienie. Kilka miesięcy później nagrał genialny album „Fulfillingness’ First Finale”, który dwukrotnie wyniósł go na szczyt Billboardu. Kiedy Paul Simon odbierał Grammy za najlepszą płytę 1975 roku, dziękował Steviemu, że ten akurat pauzował, bo dwa poprzednie rozdania prestiżowych nagród zasłużenie należały do ociemniałego geniusza.

Powrócił na tron podwójnym albumem „Songs in the Key of Life” (17 utworów Wonder wybrał podobno z 200 gotowych piosenek), wyrównując rekord Franka Sinatry z poprzedniej dekady – później do podobnego wyniku nikt nawet się nie zbliżył. Był 1976 rok, Stevie Wonder miał 26 lat i właśnie wydał ostatnią wielką płytę.

Mąż

Gdy w latach 80. kompas muzyki popularnej obrócił się ku promowanym niegdyś przez Wondera brzmieniom syntetycznym, w jego repertuarze coraz więcej było smętnych ballad i przesłodzonego poprockowego schematu. Dedykowany Bobowi Marleyowi „Hotter than July” z 1980 roku przyniósł mu sukces w Wielkiej Brytanii, ale w ciągu całej dekady wydał już tylko dwie, zachowawcze płyty. W kolejnym dziesięcioleciu zaledwie jeden longplay, a i tak więcej osób zapamiętało jego partię harmonijki w przeboju „Brand New Day” Stinga. „Nie mam żadnej blokady twórczej, po prostu korzystam z życia” – zarzekał się w jednym z wywiadów.

„Chciał przebojów, chciał dziewcząt, chciał świata” – wspominał kiedyś Mickey Stevenson, producent Motown. I jak na prawdziwą gwiazdę pop przystało, Wonder miał ponoć więcej kochanek niż przebojów. Żył otoczony małym haremem kobiet, głośno mówiło się o jego upodobaniu do grupowego seksu. Swoją słabość usprawiedliwiał „afrykańską tradycją poligamii”. Miast przebojowych piosenek płodził dzieci. Projektantka mody Kai Milla Morris, która w 2001 roku została drugą żoną piosenkarza, na jego 55. urodziny powiła mu siódme dziecko. Jesienią tego samego roku Wonder wydał „A Time to Love”, pierwszy album od 10 lat i jak dotąd ostatni.

W wydanej właśnie biografii Wondera „Signed, Sealed, and Delivered” Mark Ribowsky stwierdza, że Wonder ciągle jest chłopcem, który ukrywa się we własnej krainie Oz. Żyje otoczony setką bliskich współpracowników, głównie krewnych, których – jak kiedyś ujął – każe zakneblować, gdy będzie umierał. Przez długie lata Wonder unikał koncertów, zmienił to dopiero po śmierci matki. Ale premierę poświęconej jej płyty wciąż przekłada, nie może też skończyć projektu „Through the Eyes of Wonder”, swoistego testamentu osoby niewidomej. Być może brakuje mu już motywacji, bo też co w świecie gwiazd jednego przeboju taki Stevie Wonder miałby jeszcze do zdobycia? Swoje nastoletnie marzenia – „Hits, girls, the world” – zaspokoił dawno temu.

(Przekrój, 21/2010)

Fine.




Dodaj komentarz