Pory roku swoją drogą, ale trudno nie zauważyć pewnych regularności dobowych:
• Ranek: rytmicznie, melodyjnie i durowo – piosenki, słoneczne world i takiż hip-hop
Sufjan Stevens i Laura Marling, Beach Boysi i Beatlesi, koncertowy Peter Gabriel i Kate Bush, Sara Tavares i Hanggai, K’Naan i Speech Debelle
• Popołudnie: jazz, klasyka, rock czegoś poszukujący, soul & funk & R & B
Coltrane i Saint-Saëns, Vijay i Talk Talk, Marvin i Janelle, Porcupine Tree i Radiohead, Grizzly Bear i Wilco
• Wieczór: dubstepy i ambienty, neoklasyka i minimaliści, muzyka dawna i współczesne chóralności, smęty wokalne i jazzowe, rock podniosły
David Lang i Jordi Savall, Steve Reich i Eluvium, Burial i Eno, E.S.T. i King Crimson, 4AD i David Sylvian, Nick Drake i J. Tillman
• Noc: pomroczności elektroniczne zbite(m) ze wskazaniem na minimal techno i krewnych
The Field i Shed, Actress i Clark, Murcof i Autechre
Coś w tym jest. Ja na noc przesuwałem np. Buriala, a minimale raczej wolałem w popołudnie. Z nocnych to fields of the nephilim, blue nile, the cure bardziej.
Zapomniałeś o: rano – stoner; popołudnie – sludge; wieczór – doom. :)
lubie to!
Przy popołudniu byłby Opeth, ale za jednym zamachem słucham max. 2-3 kawałków i to zwykle szykując się do wyjścia, więc się nie liczy :-)
Cóż, ja z kolei zauważam różne prawidła rządzące tym, co słucham poza domem, poruszając się po mieście. I tak oto na poranek na rozbudzenie męczę takich Wavves, a nocą kiedy się wraca po pustych ulicach do domu to The National albo Pantha du Prince :).
Trzy kawałki Opeth to jak jedna płyta Drake’a. :)
No, no. Nie umiałbym tak ładnie podzielić. Ale mam kilka pewniaków na b. późny wieczór / noc: B. Gibbons – Out of Seoson, Talk Talk – Spirit of Eden, Miles Davis – In a Silent Way, Nick Drake – 5 Leaves Left. A, i jeszcze The Very Best of Vaughan Williams, płyta 1.
Tzn. The Essential Vaughan Williams. I suity na wiolonczelę Bacha – nieważne które, bo brzmią mniej więcej tak samo.
Ja tam ostatnio jestem dość monotematyczny. Choć Opeth obejrzałem i wysłuchałem, i nawet mi się podobało.
Podobają mi się te featuringi. Np. wspólny album Porcupine Tree i Radiohead za każde pieniądze bym kupił:)
Oj, za Vijaya z Talk Talk wiele bym oddał.
Kiedyś poszła plota, że Thom Yorke tudzież któryś z Greenwoodów uwielbia PT, ale okazała się tylko plotą. Wilson musi się zadowolić Frippem i ś.p. Muslimgauze.
Co do Opeth – pachnie autosugestią, ale na moje ucho ostatnie przetasowania personalne bardzo słychać na tej koncertówce. Wszystko to jakby rozrzedzone, w „Harvest” aż nieznośnie, a to samograj. Lindgren i Lopez to jednak były osobowości (muzyczne).