Z zapowiedzi nowej płyty popularnego artysty o pseudonimie L.U.C.:
„PYYKYCYKYTYPFF jest swoistą rewolucją w twórczości L.U.Ca, ale jednocześnie artysta powraca tą płytą do charakterystycznych dla siebie elementów”.
***
Żałowałem bardzo nieobecności Sary Tavares na Skrzyżowaniu Kultur – do odwołania wizyty zmusiła ją ponoć ciężka choroba (szczegółów brak). Zastępowała ją wczoraj wieczorem rodaczka z Wysp Zielonego Przylądka wraz z sześcioosobowym zespołem: trzech perkusistów, dwóch gitarzystów i potężny basista, którego konferansjer nazwał Pawłem Skrzekiem (?!?).
I tak do listy ulubionych kobiecych głosów dopisuję jeszcze jedno nazwisko: Mayra Andrade. A na liście „Najsympatyczniejsze” wędruje od razu na pierwsze miejsce, o jeden uśmiech wyprzedzając Emilianę Torrini.
Głosowo to ona mnie jakoś szczególnie nie ujęła (pozostanę fanatykiem Sary), choć wydaje się być bardzo świadoma swoich warunków i mądrze je wykorzystuje. Natomiast bardzo podobały mi się aranżacje i gra towarzyszącego zespołu. Po pobieżnym przejrzeniu klipów z jutuba jej składy są dość różne (głównie powtarza się perkusjonalista), więc nie wiem na ile ta kombinacja instrumentów i osób była wyjątkowa dla tej trasy, ale świetnie im to wyszło.
Mnie ujęła już na płycie, a na koncercie jej głos spodobał mi się jeszcze bardziej.
za to ciągle nie wiem, co mam myśleć o koncercie tamburellistów.
Przez dwa-trzy utwory ciekawe, bo to jednak szok usłyszeć tamburyno w roli potężnego zestawu perkusyjnego (śmialiśmy się z Arturem, że Dream Theater znalazło następcę Mike’a Portnoya). Ale z czasem… Sytuację uratowała, hm, Wizualizacja.
Co do zespołu Mayry – robią świetne wrażenie, myślą w „jazzowy” sposób”. Czasem nie wiedziałem, na którego patrzeć, bo każdy coś sobie na drugim planie kombinował, nawet gdy nie było potrzeby. Solówki nastawione na muzykę, a nie na popis, no a gra basisty była przeciwieństwem tego, co poprzedniego dnia robił jego kolega z Cacique ’97 (btw: w jednym z utworów bas zaczął grać, zanim facet podniósł gitarę z podłogi; nie wiem, czy wierzyć własnym uszom, bo playbacku na takim festiwalu sobie nie wyobrażam).
o, to widzę, że wrażenia z koncertu włochów mamy podobne ;)
Mam nadzieję, że z dzisiejszego koncertu kolorowych profesorek i chińskich Mongołów („chińska odpowiedź na disco polo” – pozdrawiam konferansjera) takoż.
Jeśli te wrażenia są ekstremalnie pozytywne, to owszem. Z koncertu chińskich Kazachów również, choć trochę krótko grali.
Co do występu Mayry, to bym strasznie pochwalił też nagłośnieniowca, któremu słusznie artystka dziękowała pod koniec, bo każdy najmniejszy dzwoneczek było słychać i to chyba istotny przyczynek do tego, że się tak cieszyliśmy tym koncertem.
A Hanggai i mnie bardzo pozytywnie zaskoczyli: o ile z (pierwszej) płyty mi średnio podeszli, to na żywo bardzo zyskali – świetna energia, mocne gęste brzmienie, no i popisy wokalne też jakoś bardziej doceniłem.
Posłuchałem obu płyt Mayry. „Stória, Stória” tak dystansuje – bardzo fajną przecież – poprzedniczkę, że na kolejnej mogą dziać się cuda.
Ja też słucham, ale nawet „Storia, Storia” blednie mi przy koncercie… jest taka bezpieczna, wszystko w określonych ramach i zero spontanu. I nie chodzi mi tylko o to, że muzycy nie mają się gdzie popisać. Brakuje mi przede wszystkim ekspresji emocjonalnej. Np. gdy słucham „Konsiensia” z płyty, myślę tylko, że to ładna piosenka, a na żywo miałem ciary na plecach. Zarówno muzyka, jak i śpiew Mayry były zupełnie inne, jakby bardziej zaangażowane, co do mnie znacznie mocniej trafiało.