Ewa Małas-Golewska – wywiad

Podobno trzeba było Panią niemal siłą zaciągać na przesłuchania do filmu „Farinelli: ostatni kastrat”?
Ewa Małas-Godlewska: Dyrygent Christophe Rousset widział mnie w Paryżu na spektaklu „Ascanio in Alba” Mozarta. I chyba zafascynował się barwą mojego głosu. Uznał, że świetnie współbrzmiałaby z głosem kontratenora i złożył mi propozycję. Kiedy jednak dowiedziałam się, jak to będzie funkcjonowało – całe nagranie miało zostać przepuszczone przez komputer i połączone z głosem kontratenora Dereka Lee Ragina – wystraszyłam się tego pomysłu i odmówiłam. Mój impresario musiał mnie długo przekonywać, bym w ogóle podeszła do próby i pozwoliła sobie dokładnie wyjaśnić zamysł tej idei. Okazało się, że właściwie nie narusza się parametrów głosu. Każdy nagrywa się oddzielnie i łączy niskie rejestry z wysokimi niczym w sztafecie, i to tylko w niektórych utworach.

Była pani zadowolona z ostatecznego rezultatu?
Chyba mam zbyt sprawne ucho, by być do końca przekonaną do efektu, te połączenia nie były idealne. Najlepszymi utworami na płycie były dla mnie te, które wykonywaliśmy oddzielnie. Derek Lee Ragin znakomicie zaśpiewał utwór „Cara Sposa”. Ja byłam dumna z mojego „Lascia Ch’io Pianga”. Podejrzewam, że profesjonaliści potrafili bez trudu wyczuć, w których momentach słyszeli mój głos, a w których śpiewa kontratenor. Puryści w recenzjach też wyrażali nie do końca pochlebne opinie. Ale ogólne wrażenie było oczywiście bardzo pozytywne, a film i muzyka zebrały szereg wyróżnień.

Dla wielu osób niezainteresowanych operą była to także pierwsza okazja, by w ogóle o pani usłyszeć.
Na pewno był to mój największy sukces medialny. Dzięki „Farinellemu” dałam się też poznać w Polsce. Zaistnieć medialnie śpiewakowi operowemu jest bardzo trudno. Pavarotti, Domingo czy Callas – to gigantyczne talenty. Po nich była długa, długa przerwa, a dopiero daleko za nimi reszta znakomitych głosów, które nigdy właściwie nie dały się poznać szerokiej publiczności. Okazję ku temu dają właśnie takie filmy jak „Farinelli”, a także płyty z muzyką crossover.

Kolejną przygodą filmową w pani karierze była „Wokaliza” z „Dziewiątych wrót” Romana Polańskiego.
Kiedy pojawił się pomysł nagrania z José Curą crossoverowej płyty „Era Of Love”, zwróciliśmy się z prośbą do Wojciecha Kilara, by ewentualnie coś na tę płytę napisał. W odpowiedzi sam mnie zapytał: „A gdyby tak pani spróbowała zaśpiewać «Wokalizę», z której jestem bardzo dumny i w którym pani głos świetnie się odnajdzie?”. Ja oczywiście skwapliwie ten pomysł podchwyciłam. Uwielbiam Kilara, to absolutny fenomen. Podjęłabym się wszystkiego, cokolwiek by skomponował – nawet jeśli nie nadawałoby się na mój głos (śmiech).

W Krakowie wykona pani z kolei partię solową z „Domu latających sztyletów” z muzyką Shigeru Umebayashiego.
Tego też bym sama nie wymyśliła. Nawet nie wiedziałam, że to się może nadawać na mój głos. Ale po przesłuchaniu stwierdziłam, że nie ma żadnego problemu. Oczywiście będę się jeszcze tej partii uczyła, bo nigdy przedtem jej nie śpiewałam.

Czy po tylu latach spędzonych w operze jest pani w stanie czerpać z niej radość jako widz? Można być normalnym odbiorcą sztuki, którą się profesjonalnie wykonuje?
Prawie w ogóle nie słucham opery. Nie jestem też typową artystką operową i nigdy nią nie byłam, od początku postrzegano mnie jako nieco dziwną. Nie miałam żadnych operowych fascynacji, nie marzyłam o wielkiej karierze. Jestem jakby artystką état d’âme – akceptuję pewne oferty, gdy przyjdzie mi chęć, gdy pojawi się jakieś nietypowe wyzwanie. Dzisiaj sprawdza się to znakomicie, obecnie mogę sobie pozwolić na takie podejście, ale na początku mojej drogi było to bardzo trudne – szczególnie dla impresaria. Młodzi ludzie rozpoczynający karierę parają się wszystkim, czym tylko mogą. Robią wiele rzeczy z myślą o przyszłości. Albo żeby po prostu przeżyć. Ze mnie był natomiast twardy orzech do zgryzienia. Prawie nie akceptowałam przesłuchań, czyli odpowiedników filmowych castingów, a w konkursach brałam udział tylko wtedy, gdy mnie to bawiło. Nie byłam artystką, która za wszelką cenę pędziłaby do określonego celu.

A jednak to podejście nie zaszkodziło pani karierze.
Może gdybym była inną osobowością, zrobiłabym znacznie większą karierę. Mąż zawsze mi powtarzał, że jestem zbyt leniwa, zbyt pasywna. Żeby się w coś zaangażować, muszę być absolutnie pewna, czuć to całym sercem i mieć perfekcyjnie opanowane. Jestem z urodzenia pesymistką, nie jestem typem przebojowej gwiazdy, która uwielbia media.

Jakie są proporcje radości i trudów w tym zawodzie?
Największym trudem, którego widzowie zazwyczaj nie dostrzegają, jest trema. Każdy artysta ma z nią problem – łącznie z tymi, którzy się do tego nie przyznają. A szczególnie artyści pokazujący się na scenie rzadziej, tak jak ja. Nie lubię śpiewać byle czego, nie lubię chałturzyć. Dlatego też nie zagościła u mnie rutyna, co pozwoliło mi przy okazji zachować pewną świeżość głosu. Zawsze byłam zwolenniczką traktowania głosu w sposób instrumentalny, a jednocześnie z dużym podłożem emocjonalnym. Nadmiernie patetyczne wykonania, to bardziej groteskowe oblicze opery mnie odrzuca.

Rezygnacja z partii Królowej Nocy w „Czarodziejskim flecie” Mozarta była właśnie ucieczką przed rutyną?
Wykonywanie tej roli stało się przeraźliwie nudne. Nie wnosiło już niczego nowego. W końcu pomyślałam, że jest tak dużo znakomitej muzyki, tyle wspaniałych ról, a ta coraz bardziej mnie szufladkuje. Wszystkie śpiewaczki przez ten etap przechodziły i wszystkie w pewnym momencie z tą rolą kończyły, bo stawała się już nie do zniesienia. Nie znam nikogo, kto przez całe życie śpiewałby Królową Nocy.

W których operach śpiewało się pani najlepiej?
Włosi mają znakomite teatry-bombonierki o wspaniałej akustyce. Oni naprawdę czuli głos i robili wszystko, by dostosować architekturę do głosu operowego. Natomiast współczesne teatry… niektóre pozostawiają wiele do życzenia. Znakomicie brzmi za to zupełnie współczesna Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Ale to tylko z tego powodu, że ta gigantyczna scena została dyskretnie nagłośniona. To wzbogaca wybrzmienie, bardzo potrzebne śpiewakowi operowemu.

U nas kojarzy się panią głównie z rozrywką, muzyką corssover i występami w rodzaju pamiętnego koncertu na balkonie Teatru Wielkiego.
Rzeczywiście w Polsce może raz śpiewałam podczas biletowanego koncertu. Wszystkie pozostałe występy albo przypominały wspominany koncert z José Curą, bardzo wyraźnie zauważony w mediach, albo były zamkniętymi występami niedostępnymi dla zwykłej publiczności. Bardzo chciałabym to zmienić. Dostaję setki e-maili z pytaniami, kiedy będzie można mnie w kraju usłyszeć. I wreszcie mogę na nie odpowiedzieć: właśnie planujemy trasę po Polsce z recitalami barokowymi. Prawdopodobnie dojdzie do niej jesienią, myślę o sezonie 2010/2011. Trasę zatytułowaliśmy „La Farinella”, bo znajdą się tam między innymi utwory ze ścieżki dźwiękowej z „Farinelliego”.

Pani crossoverowe skoki w bok chyba były mile widziane w samej operze?
Gdy zaczynałam przygodę z rozrywką dziesięć lat temu, zebrałam mnóstwo krytyki. Tak już jest w tym środowisku, że nie należy się wychylać. Ale potem śpiewacy crossoverowi zaczęli wyrastać jak grzyby po deszczu, stało się to rzeczą zupełnie normalną. Swego czasu puryści byli zniesmaczeni tym, że ośmieliłam się zaśpiewać z José Curą zwykłą piosenkę, i to jeszcze do mikrofonu. Dzisiaj śpiewacy operowi marzą o tym, żeby sobie w ten sposób pośpiewać gdzieś w plenerze i nikt się temu nie dziwi.

A jak pani zdaniem opera poradzi sobie w coraz bardziej zwirtualizowanym świecie?
Jak zwykle problemem leży w odnalezieniu złotego środka. Sama opera rzeczywiście jest już archaicznym gatunkiem i jeśli taką pozostanie, to przeciętny człowiek, zarzucony setkami rzeczy bardziej przystępnych, nigdy po nią nie sięgnie. Jeżeli nie zrobi się jakiegoś odważnego kroku, to operę czeka wielka przegrana. Pozostanie wąskie grono wielbicieli, którzy będą stopniowo wymierać razem ze swoją ukochaną dziedziną sztuki. Dlatego potrzebne są nowe pomysły, odkrywcze realizacje, choć powinno być to robione ze smakiem i w taki sposób, by nie zaszkodzić samym śpiewakom.

rozmawiał: Mariusz Herma
Magazyn Festiwalu Muzyki Filmowej, maj 2010

 

Fine.




Dodaj komentarz