Hildur Ársælsdóttir (Amiina) – wywiad

30-letnią Hildur Ársælsdóttir kojarzy się zazwyczaj z smyczkowo-harfowo-laptopowym kwartetem żeńskim Amiina. Nie zobaczymy jej w ramach festiwalu Unsound w piątek 22 października w Kinie Kijów, bo tuż przed Lustmordem i Moritz von Oswald Trio wystąpi jej krewniaczka, imienniczka i wiolonczelistka Hildur Guðnadóttir.

Hildur A. wraz z Amiiną wydała ostatnio łagodny album „Puzzle”, klimatem zbliżony do wczesnego múm. Hildur G. do globalnego krwiobiegu wprowadziła swój solowy debiut z 2006 roku „Mount A”, na którym spotkały się wiolonczela, viola da gamba, cytra, gamelan i mongolski morinhuur, a muzyka współczesna, dawna, ambient i folk odkryły, że w Islandii są synonimami.

Rozmawiałem z tą pierwszą – o ojczyźnie.

***

Ilu islandzkich muzyków znasz osobiście?

Hildur Ársælsdóttir: Hmmm… trudno powiedzieć. Pewnie gdzieś pomiędzy 50-100, wliczając w rachubę zarówno klasykę, jak i alternatywę.

Ciekawy podział, zazwyczaj mówi się o muzyce „klasycznej” i „popularnej”. Wy chyba niespecjalnie przejmujecie się etykietami, skoro macie tylu muzyków pogranicza?

W Islandii prawie wszystkie dzieci chodzą do szkoły muzycznej. To niemal tak powszechne, jak uprawianie sporu, typowy sposób spędzania wolnego czasu. Ale nawet bez tego dzieci otrzymują pewną edukację muzyczną w ramach obowiązkowych zajęć szkolnych. To jeden z powodów, dla których wiele alternatywnych kapel używa „klasycznych” instrumentów i w ten sposób gatunki się rozmywają.

A tych kapel macie naprawdę sporo. Jaki jest wasz sekret?

Sama chciałabym to wiedzieć… Myślę, że większość powstającej tutaj muzyki w pierwotnym zamierzeniu nie ma nic wspólnego z zarabianiem pieniędzy. Ludzie nagrywają dla frajdy. Skoro rynek jest tak mały – bo kraj jest tak mały – to nikt nie spodziewa się utrzymywać z muzyki. Dlatego robi się to, co cię kręci. Nie myślimy o zaspokajaniu czyichkolwiek gustów. To oczywiście tylko jedna z teorii.

Jak to było z tobą?

Ja jestem wykształconą klasycznie skrzypaczką. Moją największą ambicją zawodową było grać w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej i przez jakiś czas rzeczywiście to robiłam. No a później odkryłam radość tworzenia czegoś własnego… O ileż większa satysfakcja!

Ale trzeba się samemu zatroszczyć o publiczność.

Islandia jest naprawdę ciasna, ale dzięki temu nowi wykonawcy bardzo szybko zwracają na siebie uwagę. Poza tym mamy tu kilka dobrych festiwali, więc relatywnie łatwo dostać swoją szansę na pokazanie się szerszej publiczności. Kapele, które chcą zostać usłyszane, raczej nie mają z tym problemu.

Jak wiele z nich przechodzi na zawodowstwo?

Znaczna część islandzkich muzyków wykonuje na co dzień normalną pracę i to z niej się utrzymuje. Tu i ówdzie zdołają trochę dorobić muzykowaniem, ale to jest i tak deficytowa zabawa, bo  koszty – wynajem sali prób, zakup instrumentów i tak dalej – i tak są większe. Z muzyki żyją u nas wyłącznie rzemieślnicy, którzy harują na scenie, w przerwach pracują jako muzycy sesyjni, a od czasu do czasu nagrywają jeszcze muzykę do reklam. Oprócz tego są typowi mainstreamowcy, którzy co weekend grają na potańcówkach i zbijają na tym naprawdę niezłą kasę. Chociaż niekoniecznie wykonując własną muzykę…

Barði Jóhannsson mówił mi, że to nikłość rynku zmusza was do eksportowania muzyki i stąd wziął się międzynarodowy sukces Islandii.

To prawda. Żaden islandzki muzyk nie byłby w stanie przeżyć, działając tylko lokalnie – no chyba że zajmuje się wspomnianym mainstreamem. W skali międzynarodowej znacznie łatwiej o publiczność z „alternatywnym” gustem, sprzedaż płyt ma sens w zasadzie tylko za granicą.

Podobno wspiera was rząd?

Nie dość! Są fundusze, o które artyści mogą się ubiegać, ale zazwyczaj nie ma mowy o rozsądnych kwotach. Jest jeden wyjątek: linie Icelandair wspólnie z władzami Reykjavíku wprowadziły system, dzięki któremu możemy starać się o pomoc w sfinansowaniu wyjazdów zagranicznych. I to jest naprawdę świetne, bo dla nas każda trasa oznacza gigantyczny koszty. Wszędzie musimy latać, nie możemy po prostu zapakować instrumentów do busa i ruszyć w drogę.

Ale tak najbardziej pomogła wam chyba Björk?

Björk pokazała nam, że można zwrócić na siebie uwagę świata bez akceptowania standardów MTV. Możemy zostać przy takiej muzyce, jaka nas interesuje, a zarazem liczyć na pewien sukces. Oczywiście to Björk oraz Sigur Rós zawdzięczamy niegasnące zainteresowanie islandzką sceną muzyczną. Myślę, że wiele osób nie miałoby pojęcia o tutejszych wykonawcach, gdyby nie ten tandem.

W Polsce większość młodych kapel ma dylemat: śpiewać po angielsku – co niby ułatwia karierę, czy po polsku – co niby jest bardziej szczere. U was nie toczy się podobna debata?

Jest dokładnie tak samo! Dla niektórych to wielki wstyd, gdy islandzka kapela postanawia śpiewać po angielsku. Od razu mówi się, że się sprzedali. To jest o tyle dziwne, że wybór angielskiego wcale nie jest konieczny do osiągnięcia sukcesu, co pokazał przykład Sigur Rós i kilku innych zespołów. Artyści powinni robić tak, jak im jest wygodnie, jak jest naturalnie. I tylko wtedy mają szansę na karierę zagraniczną. Ja sama nie zajmuję się tekstami, ale wielu moich znajomych twierdzi, że po angielsku pisze im się znacznie łatwiej niż w mowie ojczystej. A skoro tak, to decyzja powinna być oczywista.




16 komentarzy

  1. wieczór pisze:

    „Ja sama nie zajmuję się tekstami, ale wielu moich znajomych twierdzi, że po angielsku pisze im się znacznie łatwiej niż po angielsku.”

    przyznam, że poczułem się zagubiony ;)

  2. Pablo Renato pisze:

    „Why do they call it free jazz? Because no one will pay to hear it”

    Świetne i prawdziwe.

  3. Mariusz Herma pisze:

    Poprawione, dzięki. Przynajmniej mam dowód, że ktoś doczytał do końca.

    Pablo – w jazzowym światku to ponoć żart-standard. Trafiłem na niego w tym, ciekawym bardzo, artykule:
    http://online.wsj.com/article/SB10001424052748704116004575521142656444622.html

  4. Pablo Renato pisze:

    „Musicologists have long questioned whether musical elements can be said to have any such emotional content. Does it make any sense to say that a minor key is „sad”? Some argue that such assertions are just so much trite humbug, no matter how common is our experience of music as a vehicle for emotional expression.”

    A pamiętam, że kiedyś tu o tym smutno/wesoło bo mollowo/durowo rozmawialiśmy.

    (…zamiast napisać o tym książkę) :))

  5. Mariusz Herma pisze:

    Różni ludzie nas podglądają… Możemy za to wprowadzić zwyczaj zastępowania emotikonek tonacją, np. [A-dur]. Choć Ty, zdaje się, tak prosty podział oprotestowałeś [h-moll]

  6. Pablo Renato pisze:

    Oprotestowałem podział na smutne/wesołe dźwięki, jako zbyt subiektywne określenie, a ja jestem z subiektywizmem na bakier od dziecka [F-dur]

    Książka musi być fascynująca i jest to mój kolejny must-buy (trochę ich jest) [B-moll]

    „This new atonality created orderings of notes that defied the ability of listeners to discern patterns. Without schema to work with, the audience couldn’t play the subconscious game of making predictions. Unable to engage their brains in deciphering the patterns of sound, Mr. Ball argues, listeners soon become frustrated and then bored.”

    Joachim-Ernst Berendt nazywał takie oczekiwanie kolejnego elementu we wzorze autoreferencyjnością i kpił z tego, ile wlezie, obarczając winą niedouczoną i konserwatywną publikę za brak zainteresowania kompozycjami. A tu proszę – winne są nasze mózgi. Jak zawsze.

  7. Mariusz Herma pisze:

    Kiedyś trafiłem na zadziwiająco trafny poradnik pisania piosenek, w którym autor – trochę krytyk, trochę songwriter – wyliczał cechy wspólne wielu wybitnych piosenek. Wybitnych oczywiście jego zdaniem, ale chyba wymienił parę mocnych pozycji. Dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci: przeciąganie partii wokalnych za kreskę taktową i – do tego zmierzam – właściwa proporcja elementów przewidywalnych/oczekiwanych oraz niespodzianek. Przegięcie w jedną stronę oznacza nudę. A w drugą… that’s why they call it „free jazz”. [#C]

  8. wieczór pisze:

    ha, do końca doczytałem, ale od początku to nie, a skoro porównałeś nową amiinę do starego mum (co zauważyłem dopiero teraz) to zaraz się za nią zabieram.

  9. Mariusz Herma pisze:

    Pablo – widziałem na razie tylko pierwszy odcinek tej serii, ale chciałbym całość, bardzo przyjemne z pożytecznym.

    Wieczór – jest podobnie nastrojotwórcza, ale bez „inspiracji” w wydaniu polskim.

  10. tanglet pisze:

    A ja chciałbym się dowiedzieć z kim tak naprawdę jest wywiad.
    Czy z Hildur Ársælsdóttir, która rzeczywiście gra w Amiinie na skrzypcach, czy może z Hildur Guðnadóttir, która pojawi się ze swoim trio na unsoundzie? ;)

  11. Mariusz Herma pisze:

    Hildur A, ta Amiinowa, która już u nas zagrała – na Sacrum Profanum [e-moll; Fis-dur; oklaski].

    W tym samym temacie: przez długi czas byłem przekonany, że Olof Arnalds to po prostu Olafur Arnalds, dopóki nie sprawdziłem samej muzyki. Olof zdecydowanie lepsza w tym roku – płyta „Innundir Skinni” (dla One Little Indian).

  12. Kris pisze:

    „Na Islandii prawie wszystkie dzieci chodzą do szkoły muzycznej” … o gdybyż to było takie proste!! Z drugiej strony jednak lekko podłamujący tekst, patrząc przez pryzmat naszego kraiku.

  13. Pjerry pisze:

    Mariusz : „Dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci: przeciąganie partii wokalnych za kreskę taktową i – do tego zmierzam – właściwa proporcja elementów przewidywalnych/oczekiwanych oraz niespodzianek. Przegięcie w jedną stronę oznacza nudę. A w drugą… that’s why they call it „free jazz”. [#C]”

    I to stwierdzenie odnosi się nie tylko do piosenki.
    Oto co powiedział kiedyś w wywiadzie Heiner Goebbels przywołując wypowiedź Hansa Eislera. Pewnie dlatego HG należy do grona moich ulubionych kompozytorów.

    HG: And I learnt another thing, which is that he (Hans Eisler) always said that progress in arts, progress in music, needs to be dealed out with maybe a step back. You can’t progress all elements at once. So for example when he writes a march, he would maybe change the harmony a little bit, he would make a rhythm break in the middle, which is very unlikely for a march, but of course he would also keep some marching quality in order to make it work.

    A tak w ogóle to pozdrawiam gospodarza. Czytam Mariusz czytam, ale na pisanie/odpisywanie już czasu nie starcza.

  14. Mariusz Herma pisze:

    I ja pozdrawiam Jarku! Nawet kilka dni temu zajrzałem na Twojego śp. bloga z nadzieją, że może go reaktywowałeś, ale najwyraźniej umknąłeś uzależnieniu.

    + link do wywiadu, który cytujesz (zachęcił mnie ten akapit)
    http://www.bbc.co.uk/radio3/johntusainterview/goebbels_transcript.shtml

  15. wieczór pisze:

    sprawdziłem „puzzle”, rzeczywiście mumowość słyszalna, a może nawet namacalna. choć to chyba po prostu islandzkość. tak czy siak, bardzo dobra płyta, dużo lepsza niż „kurr”.

Dodaj komentarz