Gustuje pan w filmach bardzo specyficznych. Ten rok to szalona komedia „City Island”, przewrotne „Aż po grób”, poświęcone sztuce japońskie „Leoni”. Czy taki rozrzut gatunkowy przekłada się na różnorodność doświadczeń podczas pracy nad muzyką?
Jan AP Kaczmarek: Każdy film jest odmiennym doświadczeniem. To tak, jak w związkach z ludźmi. Pod względem intensywności, znaczenia i wagi spotkanie z każdym człowiekiem jest inne. Dla mnie to bardzo istotne, że robię filmy, które dotyczą różnych tematów i mówią o nich w różny sposób. Ale przede wszystkim liczy się to, że poruszają tematy bardzo osobliwe. Dwa lata temu zrobiłem kanadyjski film „Passchendaele”, którego w Polsce nikt nie zna, o jednej z najbardziej krwawych bitew pierwszej wojny światowej. Rok temu zadebiutowałem w Japonii filmem „Hachiko”, traktującym o narodowym bohaterze tego kraju: psie Hachiko, który przez dziesięć lat po śmierci pana nadal codziennie przychodził go witać na stacji kolejowej Shibuya. Miniseria „Wojna i pokój” była jeszcze innym doświadczeniem, a przy okazji spędziłem sporo czasu we Włoszech.
No właśnie, te nietypowe projekty pozwalają panu podróżować po całym świecie.
Życie kompozytora jest tak naprawdę życiem samotnika. Większość pracy odbywa się w moim domowym studiu. Bywa, że zamykam się w nim na kilkanaście godzin i w ogóle nie widzę poza nim świata. Święty moment następuje wówczas, gdy kończę pracę i jadę nagrać napisany materiał. Jestem producentem wszystkich moich nagrań – odpowiadam za wybór orkiestry, solistów i sprawuję tak zwany nadzór nad wszystkimi aspektami tej produkcji.
Wielu kompozytorów nagrywa dziś we własnych studiach, pan nigdy o tym nie myślał?
Nie wyobrażam sobie, bym mógł nagrywać w domu. Dla mnie jest to nie do zaakceptowania, bo gdy kończę komponować, chcę tylko jednego: spotykać ludzi. Wówczas wyjazd, żeby wraz z orkiestrą zarejestrować muzykę – w innym kraju, albo chociaż w innym mieście – to nieprawdopodobnie intensywna przygoda. Szczególnie wieczorem, gdy po nagraniach wychodzę do centrum miasta, by odnaleźć tłum. To kompletny kontrapunkt dla samotności tworzenia. Uwielbiam patrzeć wtedy na masy ludzi, na setki mijanych twarzy. Inna sprawa, że zupełnie inaczej nagrywa się w Londynie, Toronto, Rzymie czy Warszawie.
To, że mieszka pan w Los Angeles, ma dla pańskiej kariery jeszcze jakieś znaczenie?
Los Angeles jest światowym centrum kina, a więc także muzyki filmowej. Bez względu na to, na jakim jest się etapie kariery, to miasto najlepsze z możliwych. Dużo łatwiej spotkać się z kompozytorem, który pracuje kilka ulic dalej, niż sprowadzać na rozmowę kogoś dajmy na to z Europy.
Do Los Angeles przeprowadził się ostatnio Benjamin Wallfisch, wschodząca gwiazda brytyjskiej muzyki filmowej i stały współpracownik Joego Wrighta.
To ciekawa lekcja dla młodych polskich kompozytorów. Z perspektywy Polski wydaje się, że ten londyński świat muzyki filmowej jest bardzo mocny. Ale gdy rozmawiam z Brytyjczykami, zawsze narzekają na ciasnotę tego miejsca. Zresztą każdy kompozytor europejski mówi tak o swoim narodowym rynku. Jedynym miejscem, gdzie nie narzeka się na ciasnotę, jest Los Angeles. Nie ma tu zawiści zawodowej, bo przestrzeni jest tak wiele, że nikt nie czuje się zagrożony.
Po trzydziestu latach komponowania jest jeszcze taki reżyser, na którego telefon pan czeka?
Na pewnym etapie życie nauczyłem się nie czekać na ów wymarzony telefon. Zamiast tego mam otwartą głowę i serce na spotkanie z innymi ludźmi. Nie ma powodu, by stawiać się w pozycji marzyciela. To destrukcyjne, bo już na starcie człowiek buduje kryzys we własnym życiu. A co, jeśli ten człowiek nigdy nie zadzwoni? Albo zamiast satysfakcji przyjdzie rozczarowanie? Te wymarzone sytuacje okazują się niekiedy fatalnymi pomyłkami. A te, które wydarzyły się jakby same z siebie, przynoszą wspaniałe, olśniewające przeżycia. Ten paradoks to zresztą jeden z ciekawszych elementów życia. Marzenia są piękne, ale nie mogą stać się przyczyną zamknięcia w pewnej skostniałej praktyce życiowej. Moja dzisiejsza filozofia życia opiera się na tym, że staram się być coraz bardziej otwartym na niespodziewane.
Pan swoją twórczość prowadzi w konkretnym kierunku, czy może sama ewoluuje, zaskakując samego twórcę?
Nieustannie prowadzę ze sobą wewnętrzny dialog. Życie kompozytorskie jest wypadkową tego, co się przydarza poza mną oraz moich własnych pragnień i emocji. Kiedy przykładowo miałem potrzebę powrotu do cięższej, intensywnej muzyki, która mówi o trudnych emocjach, na przekór temu dostałem propozycję pracy przy „Hachiko”. Mimo że film ten traktuje o śmierci, to jednak mówi o prostych, szlachetnych uczuciach. I ja sobie tego „Hachiko” nie mogłem odmówić. Los nie chciał, żebym w tamtym momencie zanurzył się w utwór ciężki, masywny. Zamiast tego podsunął mi coś, co miało w sobie lekkość i mimo pewnej nostalgii i smutku nie było potężną kompozycją z głośnymi trąbami i waleniem w bębny. Nie było we mnie z kolei potrzeby pisania czegoś poważnego, kiedy na horyzoncie pojawiło się wojenne „Passchendaele”. I okazało się, że ona też dotknęła czegoś ważnego, a antywojenny wydźwięk filmu bardzo dobrze wpisał się w moje prywatne nastawienie, włączył do gry moje przekonania polityczne. Wyszła z tego fenomenalna przygoda.
EraMusicGarden, październik 2010