O sprzedawaniu się w 2010

Mówi w rozmowie z GQ największy pieniacz indie świata Steve Albini:

The parallels between that and the Internet are quite obvious. Everyone said that radio would kill live music and kill the existing music industry because people wouldn’t leave their houses because radio would bring the ballroom to them. It had exactly the opposite effect—it made people much more interested in music.

The same thing happened with the Internet—people said access to music on the Internet was going to kill the music industry. What it killed was the record industry. The music industry—bands, concerts, things like that are doing great. The live concert experience is a valuable thing now.

Trafne ujęcie znanego tematu, ale o rozmowie z Albinim zrobiło się głośno ze względu na inny wątek:

I’m not really interested in participating in mainstream culture. Participating in the mainstream music business is, to me, like getting involved in a racket. There’s no way you can get involved in a racket and not someway be filthied by it. You’re another catalog item, another name on the list of people who are collaborating with the enemy.

(…)

I don’t know the exact circumstances of Sonic Youth’s decision, so I’m not comfortable saying they did it wrong. But a lot of the things they were involved with as part of the mainstream were distasteful to me. I saw it as a sellout and a corruption of a perfectly valid, well-oiled music scene. Sonic Youth chose to abandon it in order to become a modestly successful mainstream band – as opposed to being a quite successful independent band that could have used their resources and influence to extend that end of the culture.

Po dekadzie gorszącego zobojętnienia ktoś znowu rozpętuje dyskusję na temat „sprzedawania się”? Rzecz dyskretnie wyparowała z okołomuzycznego dialogu, bo musiała. W czasach, gdy dobra znajoma Albiniego Joanna Newsom reklamuje biustonosze przypominałaby zastanawianie się, czy monitorowanie słupków poparcia przez polityków jest już populizmem.

A jednak poszło: New York Times pisze o tym przy okazji w kontekście marek, które postanawiają robić za mecenasów sztuki – na czele z Red Bull, Mountain Dew i Converse. Ta ostatnia otwiera nawet własne studio nagraniowe. Mecenat ma objąć setki zespołów, które zyskają dostęp do studia za free, a Converse – brzmi nazbyt pięknie – ma się nie wtrącać ani do muzyki, ani do praw autorskich i majątkowych, ani nawet pożyczać nagrania do reklam.

Pitchfork rozwleka temat na dziesięć PageDownów z blokowiskiem archiwalnych wypowiedzi. Ostatecznie wychodzi z tego rozprawka na temat „zdrady” Sonic Youth z następującym głównym wnioskiem:

You can work with a corporation, if you play your cards right, without necessarily working for a corporation. That’s what indies like Matador are doing.

Village Voice stwierdza tymczasem, że odcinanie się od korporacji jako wroga – o którym mówi Albini – nie ma sensu, bo wrogiem korporacje już nie są. Wrogiem jesteśmy my. Olewamy potrzeby finansowe naszych dobrodziejów, zmuszając ich do chałturzenia:

We can mourn the apolitical bent of modern pop music, whether indie or not. We can decry the influence massive conglomerates like Converse and Mountain Dew have gained in the music scene since the industry basically fell apart.

But to do so, we must also acknowledge who is at fault: consumers, for not supporting the artists and leaving a breach for Converse to rush into; ourselves, for growing up, and turning our oppositional culture into what is more or less the mainstream; and, of course, our own stubborn tastes, which often don’t track very well with our ideals.

Jeszcze w sierpniu o temat zahaczał Sasha Frere-Jones, omawiając w New Yorkerze sytuację Arcade Fire, a na ich przykładzie – niezależnych wytwórni:

Traditionally, independent labels have been a haven for bands that don’t fit in the mainstream. But musically, at least, Arcade Fire has enough in common with long-established acts like Bruce Springsteen and U2 that there isn’t much of a case to be made that the band is defining itself through novelty or innovation.

The difference between major and indie labels now has less to do with aesthetics than with the way bands conceive of their careers. For Arcade Fire, independence and control may be ultimately more profitable.

Model Arcade Fire jest symptomatyczny dla nowych czasów: niby wpuścili ich na finał Super Bowl, niby konszachty z Amazonem i Google, niby wyprzedane Madison Square Garden, ale zrobili to na własną rękę z własną niezal-wytwórnią. Jeśli „sprzedali się”, to sami sobie.

Jeśli Animal Collective wypełnia przerwę w transmisji Igrzysk Zimowych, to reakcją fana będzie co najwyżej zdziwienie, a pewnie jakaś radość z tego, że chłopaki mają za co żyć. Nie chodzi o piątą limuzynę, bo te odchodzą w zaświaty razem z ostatnimi wypełniaczami stadionów, ani o zysk anonimowych akcjonariuszy funduszu kontrolującego firmę kontrolującą pewną wytwórnię. Najpewniej chodzi o kolejną płytę.

Fine.




3 komentarze

  1. iammacio pisze:

    henry rollins gdzieś kiedyś odpierał zarzuty tego typu tekstem „nie wiem jak ty, ale nie chce już pożyczać na czynsz od starych. nigdy.”

  2. ArtS. pisze:

    W kontekście zapodanego tu niedawno żartu o free-jazzie zastanawia mnie dlaczego czołowi muzycy tego nurtu mogą utrzymywać się z muzyki, a czołowi reprezentanci indie-rocka nie??

    Na temat Rollinsa w kontekście utowarowienia buntu jest fajny artykuł Thomasa Franka w The New York Times, ale trzeba się zarejestrować:
    http://www.nytimes.com/books/first/f/frank-dissent.html?_r=2&scp=1&sq=thomas%20frank%20henry%20rollins&st=cse .

  3. iammacio pisze:

    hehe. odważne i trafne spostrzeżenia Franka co do postawy Rollinsa – ciekawe dopełnienie romantycznego mitu, który buduje Azerrad w „our band could be your life”.

Dodaj komentarz