Smuty jesienne

Glasser – Ring (True Panther)

Lektura linkowanego już tutaj artykułu „Imperfect Sound Forever” roztrząsającego problem przesadnej kompresji dźwięku przekonała mnie, że Nick Southall jest obdarzony należytą wrażliwością na dźwięk, a jednocześnie nie należy do „tych”, którzy wygrzewają słuchawki przez 100 godzin różowym szumem, zanim w ogóle nałożą je na uszy.

Poszedłem więc za ukrytą we wstępie rekomendacją i wzorem autora zaopatrzyłem się w Grado SR-60. Testowanie zaczęło się od nowego Massive Attack oraz starych renesansowych bardzowielogłosów (ciągle „Utopia Triumphans”, panie Pawle). Zachwyciłem się jednak dopiero przy „Ring” jednoosobowej formacji Glasser, i to bynajmniej nie słuchawkami.

„Ring” jest bodaj najciekawszą tegoroczną pozycją w linii damskiej muzyki klimatycznej, w której miękkich kształtach odbijają się wokalizy Kate Bush, pogłosy 4AD, pseudoetniczny klimat Fever Ray (wspólni producenci), miękkie enyopodobne chórki („Plane Temp”) i darmowe oprogramowanie do robienia muzyki w samolocie. Mniej rozmachu aranżacyjnego niż u Bat for Lashes, za to więcej koherencji, udanych melodii oraz wcale porównywalne wdzięki wokalne – szczególnie w ładnych zaśpiewach w drugim tle.

Po bezbłędnym wstępie (w postaci pierwszego „Apply” i drugiego „Home”) płyta rozwija się niestety szalenie nierówno. Muzykę nagrywa i wydaje się dziś jednak zbyt łatwo, aby od samowystarczalnych debiutantów oczekiwać jeszcze umiejętności selekcji. Zresztą płyta liczy mniej niż 40 minut, więc ktoś tu szanuje życie słuchaczy. Aha, dziewczyna nazywa się Cameron Mesirow, pochodzi z Los Angeles, a z wyglądu przypomina trochę Tori Amos.

Richard A. Ingram – Consolamentum (White Box)

W starych dobrych studenckich latach popyt Foobara na ambient wzrastał gwałtownie na przełomie stycznia i lutego oraz na początku czerwca. Kiedy sesje przestały wyznaczać muzyce tła grafik rozstań i powrotów, okazało się, że jednak jesień. A najbardziej jesienną płytą tej jesieni jest dla mnie solowy debiut klawiszowca i jednego z trzech gitarzystów angielskiego Oceansize.

W oficjalnych wypowiedziach Richard A. Ingram powołuje się na Erika Satie, Machinefabriek, Jasper TX oraz Bena Frosta. Z tym pierwszym łączy go umiłowanie ciszy. Żadnych syntezatorowych plam – Ingram tworzy ambient nowoczesny, ale akustyczny, zdominowany przez pobrzękiwanie gitar, skrawki przetworzonego fortepianu, odgłosy nocy (kapanie, stukanie, syczenie), szum (ostatnie 1,5 minuty płyty. A także rzadko spotykane w tym gatunku melodie, bo z Ingrama-producenta co rusz wychodzi Ingram-kompozytor. Co najcenniejsze: pisze nieliniowo.

Z Frostem z kolei dzieli pasję ku dźwiękowym niepokojom. Sygnalizuje to już okładka i tytuł płyty: terminem „consolamentum” katarzy określali sakrament odpuszczenia grzechów (upraszczam), a tytuły kolejnych utworów nawiązują do niewesołej historii ruchu. Nie ma w tym przerysowań, tanich strachów i tandety, którą – wybaczcie – wyczuwam w modnym ostatnio „witch-house” i pięknie prowadzonym piarowsko Salem czy oOoOO. Szarpanie drutów w końcówce „Béziers” to jest rzecz porównywalna z najlepszymi niepostrockowymi fragmentami Godspeed You! Black Emporor tudzież czołówką Set Fire to Flames.

I jeszcze ciekawostka: Ingram zmajstrował kilka miesięcy temu podcast, który otwiera Vangelis, zamyka Kate Bush, a w sercu znajduje się utwór „Zal” naszego polskiego Jacaszka.

Rafael Anton Irisarri – The North Bend (Room40)

Rafael Anton Irisarri dwa lata temu wystąpił w krakowskim centrum sztuki Manggha w ramach Unsoundu, tyle że pod pseudonimem The Sight Below (ambient / minimal / shoegaze). Równolegle rozwija jednak karierę pod własnym nazwiskiem i „The North Bend” jest drugą już płytą, pod którą stacjonujący w Seattle producent i neoklasyk zechciał się należycie podpisać.

Irisarri tworzy ambient właściwy: syntetyczne plamy są, rytmu nie ma, a za melodie robią następujące po sobie akordy klawiszy. Innymi słowy: dobrze cię znowu widzieć, Brianie Eno. Konstrukcja wszystkich pięciu utworów ogranicza się do wykonania komendy kopiuj/wklej na odpowiednio zadbanym półminutowym fragmencie, przy czym dbałości Irisarriemu odmówić nie sposób. Kolorystyka owych fragmentów jednoznacznie kojarzy mi się z Eluvium, choć raczej bratersko niż bliźniaczo. Zresztą i tak wiadomo, że obaj zżynają z soundtracków „Mulholland Drive” i „Twin Peaks” Angelo Badalamentiego. I niech sobie zżynają, byle z dotychczasową klasą.

Fine.




2 komentarze

  1. ArtS. pisze:

    Hmmm, niepodoba mi się ten Ingram. Jakby nie wiedział czy chce być bardziej ambientowy czy eksperymentalny, przez co mam nieustające wrażenie, że te utwory są jakieś takie „niedorobione”. Z jednej strony brakuje mi płynności i uczucia, że muzyka konsekwentnie rozwija się przez cały album (może to ta nieliniowość?), z drugiej – spektrum wykorzystanych dźwięków czy rozwiązań brzmieniowych nie jest wcale takie ciekawe czy bogate (w porównaniu np. do tegorocznego Kena Ikedy z „Kosame”) żeby przykuć mnie na dłużej.

  2. Mariusz Herma pisze:

    „Kosame” (dzięki) to przecież muzyka konkretna, nie ambient :-)
    W porównaniu z Ikedą Ingram wychodzi na muzycznego konserwatystę, a nie eksperymentatora. Melodie, narracja, rytm, GITARA. Ikeda w tym czasie dmucha w lejek.

Dodaj komentarz