Magda Chojnacka, znana jako DJ Magda, dwa razy z rzędu zajęła 9. miejsce w plebiscycie na 100 najlepszych didżejów świata, który co roku organizuje wyrocznia elektroniki – portal Resident Advisor. Wśród kobiet była pierwsza, a zarazem jedyna w pierwszej dwudziestce.
Po kilku przeprowadzkach – Polska, USA, Niemcy – oraz 15 latach grania muzyki cudzej, Magda właśnie debiutuje klimatyczną płytą „From The Fallen Page”, którą wydała w wytwórni Richiego Hawtina – Minus. Dziś wieczorem oboje pojawią się w poznańskiej Starej Rzeźni na imprezie M_nus Showcase.
Należyta sylwetka Magdy tutaj, a poniżej zapis naszej rozmowy. Dla jej wygody konwersowaliśmy po angielsku, ale z polskim Magda radzi sobie naprawdę świetnie.
***
Należysz do tych polskich artystów, o których najmniej słyszeli… rodacy.
To moja wina. Zbyt późno zaczęłam grać w Polsce, bo przecież od kilku lat mieszkam niedaleko – w Berlinie. Pierwszy występ klubowy miałam dopiero rok temu w Poznaniu w klubie SQ. Byłam piekielnie stremowana, ale publiczność okazała się urocza, chciałam wrócić jak najprędzej. Wtedy Richie Hawtin zareklamował mi płocki festiwal Audioriver, gdzie zagrałam w ostatnie wakacje. No i teraz odwiedzam was po raz trzeci.
Bywasz w Polsce prywatnie?
Regularnie jeżdżę do Żywca, gdzie się urodziłam i gdzie spędziłam pierwsze dziewięć lat życia. Uwielbiam tamtejsze lasy. To dla mnie jedyne miejsce na świecie, które może mi zagwarantować święty spokój. Żadnych rozproszeń, tylko cisza.
Kiedy opuściłaś Polskę?
W 1984 roku moja rodzina wyjechała do Houston w Teksasie. Po dwóch latach przeprowadziliśmy się jeszcze raz – tym razem do Detroit – i to właśnie tam dorastałam.
Ciekawe, czy gdybyś nie trafiła do ówczesnej stolicy techno…
…na pewno nie rozmawiałabym teraz tobą. Zanim tam wylądowałam, fascynowałam się undergroundowym hip-hopem, potem heavy metalem. W liceum z kolei namiętnie łaziłam na koncerty indierockowe. Techno odkryłam zupełnym przypadkiem podczas któregoś z nich. Na początku nie rozumiałam fenomenu tej sceny.
A jednak okazała się pierwszą, przy której zatrzymałaś się na dłużej.
Techno wydawało mi się nieoczywiste, wielopłaszczyznowe. Wymagało stopniowego zagłębiania się w kolejnych pokładach emocji i ukrytych z początku warstwach dźwięku. W tej muzyce zawsze pozostaje coś do odkrycia, podczas gdy – dajmy na to – piosenki radiowe od razu obnażają się przed tobą od stóp do głów. Fascynowała mnie także sceneria, w której rozwijał się ten gatunek. Kluby zlokalizowane były w opuszczonych, zaniedbanych częściach miasta z obowiązkową mgłą zawieszoną tuż nad ulicami. Gdy jeszcze mieszkałam w Polsce, często jeździłam na wieś i tak właśnie ją zapamiętałam: gęsta mgła i wszechobecna melancholia, która narzuca życiu specyficzny ton.
W 2008 i 2009 roku dwa razy z rzędu zajęłaś dziewiąte miejsce w plebiscycie na najlepszych didżejów świata, który organizuje Resident Advisor. Wśród kobiet byłaś pierwsza!
To wyróżnienie jest dla mnie cenne o tyle, że przyznają je czytelnicy serwisu, a nie krytycy. Dobrze wiedzieć, że ludziom podoba się to, co robię na scenie. Ale traktuję podobne rankingi z przymrużeniem oka. Natomiast co do dziewczyn, to na liście powinno być ich znacznie więcej.
Pamiętam, że dawniej bardzo zżymałaś się na nierówne traktowanie didżejów w zależności od płci.
W latach 90. wzbudzałyśmy ogólne poruszenie: „Patrz kto puszcza muzykę! To szaleństwo!”. Stosowano podwójne standardy. W pewnym sensie kobiety były bardziej uprzywilejowane, bo nie musiałyśmy być specjalnie błyskotliwe za konsoletą – wystarczyło, że wzbudzałyśmy zainteresowanie jako zjawisko. Tyle że wykluczało to poważne traktowanie i autentyczny szacunek. Na szczęście obecnie płeć ma znaczenie trzeciorzędne. Do równowagi jeszcze nam daleko, ale kobieta za gramofonami nie jest tak rzadkim widokiem, jak w latach 90.
Pod koniec tamtej dekady byłaś już gwiazdą amerykańskiej muzyki klubowej, a jednak wkrótce postanowiłaś przenieść się do Berlina. Nie bałaś się zaczynać wszystko od nowa?
W Nowym Jorku, gdzie mieszkałam na początku lat dwutysięcznych, zaczęły się mnożyć rozmaite problemy. Ratusz realizował politykę bezpardonowej walki z przestępczością, co dla nas oznaczało tyle, że policja mogła zamykać kluby, kiedy tylko miała na to ochotę. Organizowanie imprez stało się prawdziwym mozołem. Nastroje były fatalne. Wtedy w mojej skrzynce mailowej pojawiło się zaproszenie na występ do Berlina. I kiedy zobaczyłam to miasto, gdy go doświadczyłam, nie miałam najmniejszej ochoty patrzeć na Nowy Jork. Niemcy okazali się rozkosznie wyluzowani, a sam Berlin niezbyt kosztowny. Każdego artystę stać tutaj na własne domowe studio, czego nie można powiedzieć o Nowym Jorku czy Londynie. No i pogoda jest do niczego, więc pozostaje w tylko siedzieć w tym studiu i tworzyć. (śmiech)
Na stałe do Niemiec przeprowadziłaś się w 2005 roku – czy to nie wtedy podobną decyzję podjął Richie Hawtin?
To zabawne, bo gdy po raz pierwszy wróciłam z Niemiec do Nowego Jorku – mieszkaliśmy tam wtedy oboje, ja i Richie – obwieściłam mu, że w ciągu sześciu miesięcy przeprowadzam się do Berlina. A on na to: „Nie ma mowy, to był mój pomysł!” (śmiech) Niezależnie od siebie podjęliśmy więc to samo postanowienie. Nasze obserwacje odnośnie obu miast musiały być identyczne.
Kto pierwszy faktycznie zamieszkał w Berlinie?
Ja!
W wytwórni Hawtina – Minus – ukazał się właśnie twój debiutancki longplay „From the Fallen Page”. Dlaczego tak późno zdecydowałaś się połączyć didżejkę z produkcją?
To dwie zupełnie inne dziedziny, musiałam wszystkiego uczyć się od zera. Tyle że co weekend wyjeżdżałam na występy. Zanim zdążyłam wczuć w atmosferę studia, musiałam znowu pakować sprzęt i ruszać w drogę. Dużo czasu zajęło mi także stworzenie koncepcji, z której byłabym zadowolona. W końcu musiałam się zamknąć w domu na cztery spusty, żeby skończyć ten album. Chociaż fragmenty „From the Fallen Page” powstawały także w pokojach hotelowych czy w pociągu.
To płyta nagrana z myślą o klubach czy domowym odsłuchu?
Jedno i drugie – przynajmniej w moim zamierzeniu. Chciałam nagrać album przyjazny parkietowi, a zarazem na tyle przestrzenny i nastrojowy, aby nadawał się do słuchania w mieszkaniu czy samochodzie. To w końcu mój debiut. Zależało mi na tym, by nie był oczywisty: jednoznacznie klubowy albo zbyt przekombinowany. Szukałam równowagi.
Także w wykorzystaniu technologicznych wynalazków?
Na pewno nie jestem drugim Richiem Hawtinem, który żyje przyszłością i jako pierwszy testuje muzyczne nowinki. Staram się dotrzymywać kroku technologii, ale jednocześnie kocham analogi. Zresztą w ostatnich latach nakupiłam zbyt wiele sprzętu. Nie wiedziałam, za co się zabrać, czego dotknąć. W końcu znalazłam kilka pasujących do mnie rzeczy, nauczyłam się sprawnie z nimi współpracować i to okazało się najlepszym rozwiązaniem. Posiadam na przykład jeden tylko procesor efektów: Eventide H8000. Na „From the Fallen Page” usłyszysz go w każdym utworze. To on nadaje tej płycie specyficzny charakter.
Sprzęt podobno lubi płatać ci figle?
Jestem przeklęta! Na scenie zawsze dzieją dziwne rzeczy, więc jestem mistrzynią improwizacji. A gdy wchodzę do studia, od razu coś przestaje działać. To nie sprzęt, to ja! (śmiech)
Jako wielbicielka gramofonów nie martwisz się, że cyfrowa rewolucja wypchnie je w końcu z klubów?
Bez obaw! Ostatnio ze znajomymi doszliśmy do wniosku, że kiedy wszystko będzie już funkcjonować w technologii bezprzewodowej, to szczytem lansu okaże się korzystanie na scenie z kabli. Z gramofonami będzie tak samo: im jest ich mniej, tym są bardziej cool.
nie wiedzialem, ze Kolega tez w techienku robi ;) szacunek
W tym nietanecznym często i chętnie. Słyszał Kolega „Glass Eights” Johna Robertsa?
http://www.youtube.com/watch?v=Il-5FygVDoU
Jak cały minus showcase? Mimo szczerych chęci mnie nie było…
Mnie także, tym bardziej, że Magda miała grać jakoś nad ranem. Jedyny na razie komentarz na Last.fm to „Miazga”, ale ludzie mogą jeszcze odsypiać…
No dobra, teraz do Krakowa cisnąć pozostało na Pantha du Prince.