Tamikrest – Adagh (Glitterhouse) +++++
Sierra Leone’s Refugee All Stars – Rise & Shine (Cumbancha) +++++
Konono No. 1 – Assume Crash Position (Crammed Discs) ++++
Nomadowie, uchodźcy i szamani – trzy znakomite płyty z Czarnego Kontynentu
Świat zmierza ku lepszemu, skoro członkowie Tamikrest nie byli zmuszeni czekać na uznanie tak długo jak ich tuarescy mistrzowie i sąsiedzi zza wydm, czyli Tinariwen. Pustynny oktet dopiero debiutuje, a już łatwiej spotkać go w Europie lub USA niż na malijsko-algierskim pograniczu.
Stylistyczne pokrewieństwo „Adagh” z pustynnym bluesem Tinariwen pozostaje poza dyskusją. Odróżnia ich osobisty, chwilami intymny nastrój i bardziej wysublimowane brzmienie, co może być zasługą produkcji Chrisa Eckmana z The Walkabouts. We wzruszającym „Aratane N’Adagh” – żeby to poczuć, wcale nie trzeba rozumieć języka tamaszek – swój zachrypnięty głos lider Ousmane Ag Mossa uzupełnia tylko pojedynczymi dźwiękami gitary i perkusyjnym szmerem. Nawiasem mówiąc, 25-letni Mossa jest jedynym kompozytorem i tekściarzem w zespole, a w Tinariwen pisanie stanowi czynność kolektywną. Jest jeszcze jeden ważny szczegół – „Adagh” łagodnie promieniuje różnorodnością kulturową, bo żyły Tamikrest oprócz malijskiej zasila krew algierska i nigeryjska. Stąd zresztą nazwa zespołu oznaczająca węzeł.
Członkowie Sierra Leone’s Refugee All Stars wywodzą się z jednego kraju, ale spotkali się w Nowym Orleanie. Konkretnie w obozie dla afrykańskich uchodźców. Grać zaczęli, by pocieszyć towarzyszy niedoli, uciekinierów z targanego wojną domową Sierra Leone. Przy okazji podnieśli na duchu swoich amerykańskich gospodarzy. Drugi album zarejestrowali już w ojczyźnie, dorzucając utwory nagrane na żywo w Japonii i Kanadzie. Na „Rise & Shine” tradycja afrykańska nieraz oddaje prymat reggae, a niezobowiązujący pop staje się protest songiem. I trzeba przyznać, że nawoływania o pokój brzmią przekonująco w ustach ludzi, którzy schronienie przed wojną znaleźli dopiero osiem tysięcy kilometrów od domu. Gdy w „Living Stone” śpiewają: We are the rolling stone, to nawiązują raczej do Boba Dylana niż Micka Jaggera.
Serce Czarnego Kontynentu bije jednak w Kongo, a na imię mu Konono No. 1. Dyktatura rytmu, oderwana od europejskich standardów melodyka i niekończące się (przed 10. minutą) szamańskie transy to wyróżniki legendarnego kolektywu z Kinszasy. Koncertują od ponad 30 lat, ale dopiero w 2004 roku zadebiutowali albumem „Congotronics”. Wtedy używali jeszcze charczących wzmacniaczy oraz instrumentów własnej produkcji. Teraz profesjonalny sprzęt wygładził ich brzmienie. Mimo to „Assume Crash Position” pozostaje płytą najbardziej radykalną i wymagającą w naszym zestawieniu. Jednocześnie też najbardziej afrykańską.
„Przekrój” 33/2010