Dobrze się słuchało. Życie muzyczne jeszcze przed Bachem bywało zapewne fascynujące, szczególnie dla melomanów mobilnych i nieprzywiązanych do podziałów klasowych. Oglądane na czarno-białym kineskopie narodziny Elvisa musiały być całkiem barwne. Ale teraz… Uwielbiam oglądać, czytać, smakować, ale spróbuj w ciągu jednego dnia obejrzeć dziesięć filmów z różnych bajek, przeczytać dziesięć książek z różnych półek, spróbować dziesięciu dań z różnych garów – i powtarzaj to przez tydzień, miesiąc.
A muzyka? Tylko wczoraj: wyciszone free obok indyjskiego wirtuoza dubki, strzępy dubstepu i elektroniczne piony pomiędzy islandzką minstrelką i popapraną brazylijską showmanką, japoński hip-hop na deser po duńskim soulu i klasyczny afrykański jazz na rozgrzewkę przed królem chóralnego dysonansu. Red Trio obok Paban Das Baul, Mount Kimbie i David Tagg pomiędzy Ólöf Arnalds i Cibelle, 環Roy po Quadron i trzecia część „Next Stop… Soweto” przed Erikiem Whitacre. Dobrze się słucha.
***
Dobrych, solidnych, godnych uwagi płyt – nawet jeśli życia nie zmieniających – słyszałem w tym roku mnóstwo. Świetnych niewiele. Marudzenie na „dzisiejszą muzykę” zbywam z reguły krótkim „Źle szukasz!”, bo przy podaży rzędu 150-200 tysięcy albumów rocznie brak trafień musi wynikać z kiepskiego celu. A jednak pewne uśrednianie „muzyki” daje się odczuć. Prawie nie spotkam rzeczy wybitnie dobrych, prawie nie spotykam rzeczy wybitnie złych.
Średnią w górę winduje powszechny dostęp do półprofesjonalnego sprzętu i takiegoż oprogramowania, a przede wszystkim niebywałe osłuchanie w kluczowych kategoriach wiekowych, stylistyczny i historyczny zasięg zainteresowań warstw twórczych. Potwierdzają to wywiady i wszystkie te gościnne listy roku, a w praktyce – awans muzyki-między-gatunkami do miana dominującego gatunku muzycznego.
Średnią zaniża sama liczba osób p u b l i c z n i e parających się muzyką. Niby już w latach 50. zajmowały się nią tłumy, tylko w Londynie działały trzy tysiące klubów skiffle’owych. Ale aktywność kończyła się zazwyczaj na szkolnych murach i granicach własnej dzielnicy czy miasteczka. Dalej szli ludzie z powołaniem. Profesjonalne, przynajmniej na poziomie studyjnym, muzykowanie może być obecnie niezobowiązującym hobby, jednym z wielu. Nie wymaga ani wielkich pieniędzy (laptop do produkcji, internet do dystrybucji), ani samozaparcia (do nauki gry na instrumencie i walki o kontrakty), ani nawet przyjaciół (do założenia zespołu).
Te 150-200 tysięcy albumów rocznie nie miałyby znaczenia, gdyby z miejsca nie trafiały do globalnego obiegu. Ile trzeba było mieć hartu, żeby doczekać się międzynarodowej dystrybucji? I szczęścia, i czasu? Gdy usłyszał o tobie świat, byłeś już zaprawionym muzykiem, który dla muzyki niejedno poświęcił i traktuje sprawę serio. Teraz co drugi artysta zalicza szczyt sławy przed wydaniem debiutu. Jeśli ów debiut będzie niezły, i tak usłyszy, że EP-ka była lepsza. Ale pewnie niezły nie będzie, bo w normalnych warunkach – chodzi tu o rozwój muzyczny, a nie o dwudziestowieczny cykl wydawniczy, którego „normalnym” bym nie nazwał – w normalnych warunkach wykonawca zbierałby materiał jeszcze przez kilka miesięcy albo i lat. Teraz kuje hype.
Średnia będzie rosła. Bo my, słuchacze, optymalizujemy filtry, którymi dotąd żonglowaliśmy jak kanałami po zamontowaniu pierwszej kablówki. Bo oni, wykonawcy, dopiero uczą się korzystać z narzędzi, które ściągnęli trzy miesiące temu. Wynajdują wprawdzie mnóstwo rzeczy – rozpieszczeni różnorodnością nawet tego nie zauważamy – ale na razie nie bardzo wiedzą, do czego służą. Jednak po okresie zgłaszania patentów implementacja rusza i lada moment doczekamy pierwszych wybitnych płyt XXI wieku. Bo przecież wszystkie te cuda wyliczane w podsumowaniach dekady co do jednego tkwiły – i to obiema nogami – w elektronice i hip-hopie lat 90., w syntezatorowym popie lat 80., w rocku i czarnej muzyce lat 70. Były podsumowaniami, a nie prognozami.
***
Trzy pary głośników i tyleż par słuchawek w różnych lokalizacjach – wynalazcę pracy zdalnej należałoby z miejsca kanonizować – najczęściej wygrywały u mnie w tym roku elektronikę, jazz i hip-hop. Co z gitarami? Gitary się kończą. Współczesną gitarą jest laptop, współczesnym garażem sypialnia. Chcesz robić muzykę? Ucz się oprogramowania, a nie chwytów. Nawet tam, gdzie duch pozostaje rockowy, brzmienie i kształt utworów już nie (patrz: Jak zwizualizowaliśmy muzykę). Zmiana tego podstawowego odruchu młodego człowieka – reakcji na myśl: „Może by tak muzyka?” – to gruba sprawa, może być, że najgrubsza od 55 lat.
Dlaczego elektronika, to jasne. Sam rozpad dubstepu doprowadził do sytuacji, gdy co druga premiera z tego kręgu okazuje się nowym mikrogatunkiem. Producenci tworzą odgałęzienia, bo nie mają się po czym piąć. Co do jazzu, to pomijając dobry ostatnio klimat dla zdolnych trzydziestolatków – odwilż sięgnęła nawet nominacji do Grammy, w których Esperanzę Spalding uznaje się za „New Artist” – satysfakcja tutaj zależy głównie od tego, gdzie się szuka. W tym roku, miło mi przyznać, szukało mi się nienadaremno. Ale hip-hop?
W czerwcu, przy okazji komplementowania The Roots i szukania dziury w Drake’u, pytałem, czy to aby nie hip-hop – obok elektroniki – wciągał ostatnio najbardziej. Kolega z redakcji próbował schładzać emocje, ale ożywienie w branży potwierdziło kilkanaście kolejnych wydawnictw i ostatecznie selekcja faworytów tutaj właśnie sprawiła mi najwięcej kłopotu. Nie pamiętam wielu równie zajmujących lat dla hip-hopu, a pamiętam ich jedenaście. Widzę dwa wyjaśnienia:
– pierwiastki białe/europejskie/taneczne, które wespół z Auto-Tune holowały raperów na wtórną muzycznie, miałką estetycznie i pozbawioną autentyzmu płyciznę, zagarnęły dla siebie już całkiem Lady Gaga, Rihanna, Ke$ha, Katy Perry i krewni. Ścigać takie – rzecz bezcelowa, więc hiphopowcy odbili w drugą stronę. Niektórzy, jak Roc Marciano, przy okazji cofnęli się w czasie. Z większą, niezwykłą jak na swój wiek klasą, odbija szesnastoletni Earl Sweatshirt z Odd Future.
– mniej uchwytny bodziec to przenosiny raponośnych gett do sieci. Goście pokroju Das Racist czy wspomniane gremium Odd Future na internetowe skrzyżowania wychodzą dla frajdy, nie dla kasy, bo jak za dawnych lat pozwalają się słuchać za darmo – wystarczy odwiedzić ich okolicę. To nastawienie bardzo dobrze widać, słychać, a przede wszystkim czuć.
***
Kanye u mnie poza hiphopowym podium z dwóch powodów. Po pierwsze, niespecjalnie lubię tę płytę. Doceniam, szanuję, słucham z przyjemnością, choć przy tej masywności – a miejscami kiczu i muzycznym chamstwie – ciężko przetrwać całość bez pauzy. Lubię niezbyt. Po drugie, w „Fantasy” najbardziej podobają mi się elementy mało hiphopowe. Wyróżniać płytę blackmetalową za akustyczne interludia?
Awantura o Westa uzmysławia zaawansowanie procesu zastępowania recenzji płyt – recenzjami artystów. W porządku, to uzasadnione w okolicznościach rozmytego procesu wydawniczego, przedwczesnych premier i nikłej roli „albumu” w życiu społeczeństwa. Pozostają sieciowe freaki. Tych od recenzenta dzieli jednak kliknięcie, więc „opisywanie płyty” może bawić tylko opisującego. Pozostaje mówić o człowieku.
***
Luzem:
• Muzyka nie będzie dobrem publicznym – już jest. Finansowanie? Albo urzędowe – jak pisał Bartek: „Gdyby nie granty Królestwa Norwegii, nie odbyłaby się chyba z połowa festiwali w tym kraju, szczególnie tych zahaczających o kulturę alternatywną, jazz, awangardę” – albo na zasadzie mecenatu, choćby i korporacyjnego. Czyli sytuacja wraca do normy. Bo tylko krótka pamięć każe traktować ostatnie sto lat jako standard, a nie drobną anomalię w długiej historii muzyki.
• Polscy muzycy nisz wszelakich – od Mikrokolektywu, Wacława Zimpela i Levity po Indigo Tree i Babadag – zgodnie dogonili świat. Mam nadzieję, że w przyszłym roku włączą lewy kierunkowskaz.
• Dlaczego przy okazji debiutu Janelle Monáe nie mówi się o The Moody Blues? I zamysł ogólny, i konkretne momenty – wszystkie „Suity”, „Sir Greendown”, „57821”, „Say You’ll Go” – to wnuki „Days of Future Passed”.
• Przynajmniej kilka okładek numeru na Screenagers.pl należałoby zachować w pamięci (pierwsze z brzegu: Kanye, Talk Talk, Swans). Może jakaś galeria, żeby to nie ginęło?
• Znałem sześć z dziesięciu najlepszych płyt roku według „Wire”, co stanowi mój życiowy rekord i trochę się o siebie martwię. Inna sprawa, że Oneohtrix Point Never 20parę miejsc nad „Cosmogrammą” to kompromitacja załogi tego pisma, przynajmniej w działaniach społem.
• W wytwórni Honest Jon’s pracują kosmici: w tym samym roku wydali futurystyczne „Splazsh” Actress i trzeszczącą składankę „Early Recordings from Istambul”. Obie płyty są świetne.
***
Przyłapałem się na nieświadomym dzieleniu muzyki na dwie grupy, przypominające podział na prasę i książki. Jednych słucham tylko po to, by się orientować, być na bieżąco – patrz Taylor Swift. Drugich słucham dla przyjemności i ubogacania wnętrza. To przekłada się, naturalnie, na poświęcaną płytom uwagę i czas: złamałem w tym roku odwieczną zasadę kilku szans i zacząłem odkładać płyty – no, zazwyczaj streamingi – po jednym przesłuchaniu.
Stąd blisko do rozróżnienia: muzyka-jako-produkt oraz muzyka-jako-sztuka, której pozwalamy coś sobie zrobić, o czym znakomicie pisał cytowany już tutaj Matt LeMay:
„Music is not “art” unless we choose to engage with it as such. This is not always an easy choice, since experiencing music as art means making ourselves vulnerable to it. We grant art access to memories and emotions that might be upsetting, inconvenient or disruptive.
When we consume music as content, however, we retain complete control. We can skip, delete, share, and comment if and when we please. We can be distracted, we can multitask. We look to art for escape from our everyday routines, but we turn to content because it fits so seamlessly into our everyday routines”.
***
Gdyby podsumowanie roku zawierało kategorię „Brzmienie/produkcja”, to w czołówce byliby These New Puritans (nudnawe i zbyt przerysowane pod innymi względami), Flying Lotus, The Knife i świętej pamięci Pan Sonic. Jako że nie toleruję tanio rozlanego reverbu i udawanego lo-fi, to wiele niezłych podobno płyt pozostało w tym roku poza moim zasięgiem, od A Sunny Day in Glasgow po Warpaint, od Ariela Pinka po Rangers. Będę musiał z tym żyć.
***
Momenty:
• Esperanza Spalding odlatuje w „Wild Is The Wind” (4:25)
• Freeway & Jake One łamią rytm w „Never Gonna Change”
• deszcz akustycznych meteorytów w „Cease to Know” Eluvium
• Kanye rozładowuje napięcie wejściem bitu w „Runaway”
• dwugłos Björk i Antony’ego w „Fletta” gdy się go nie spodziewałeś
• odkrycie trzynastowiecznego tekstu „This Marriage” Erica Whitacre po odkryciu muzyki
• początek końca „Impossible Soul” Sufjana Stevensa
Tytuły lepsze od płyt:
• „God Was Like, No”
• „Music for Real Airports”
• „What Does It Mean to Be Left-Handed”
***
Najlepiej w tym roku rozmawiało mi się z Vijayem Iyerem o jazzie młodym i starym, z Janem AP Kaczmarkiem o samotności kompozytora, z Pawłem Romańczukiem o Małych Instrumentach, z Leszkiem Biolikiem o muzyce w studiu i z Web Sheriffem o muzyce w sieci, z Islandczykami o Islandii, a z profesorem Tylerem Cowenem o multitaskingu.
Niech się nam dobrze słucha.
gitary faktycznie się kończą, rok 2010 rokiem elektroniki. czy doczekamy się wybitnych płyt w XXI wieku będących prognozami? podsumowanie jest prognozą. to pokazuje mijający rok, gdzie większość płyt jest wyciąganiem esencji z tego co już było. czy można jeszcze wymyślić coś nowego? to pytanie nierzadko nasuwa mi się przy słuchaniu kolejnych płyt. i często pojawia się odpowiedź „tak, można”. ale to nowe to przecież suma elementów, tego co już było i chyba rewolucji nie ma co oczekiwać.
a tekst „dzisiejsza muzyka jest kiepska? źle szukasz!” nadawałby się na nazwę grupy na facebooku.
„ale to nowe to przecież suma elementów, tego co już było i chyba rewolucji nie ma co oczekiwać.”
Tak mówiono już po śmierci Bacha.
wiadomo, że to nic nowego, ale ostatnie 2-3 lata i lawina pseudogatunków sprawiają, że to zjawisko ma teraz jakieś potężne – a momentami wręcz niezdrowe – natężenie.
ładnie napisane. zgadzam się z rozróżnieniem na muzyke i content (sporo płyt na spotify odpalam z ciekawości, bo ładna okłada, intrygujący tytuł lub wiarygodna wytwórnia). płyt wybitnych nie brak – trudniej tylko imho o konsensu w tej sprawie. na początku tekstu nieco disujesz muzyczną różnorodność gatunkową? why? to przecież wspaniała rzecz, takie szerokie gatunkowe osłuchanie (celność wyborów pomijam).
„na początku tekstu nieco disujesz muzyczną różnorodność gatunkową?”
Jak to? Po kilkunastu latach wyczekiwania czasów, gdy na „Czego słuchasz?” będzie wolno odpowiedzieć „Wszystkiego”?
lol. dobra, cofam to;/
„W czerwcu, przy okazji komplementowania The Roots i szukania dziury w Drake’u, pytałem, czy to aby nie hip-hop – obok elektroniki – wciągał ostatnio najbardziej”
Będę się upierał, że 00s był równie dobrym okresem dla metalu.
Z naiwnego i buntowniczego wieku młodzieńczego gatunek wszedł w okres dojrzałego czterdziestolatka, w pełni sił witalnych (Behemoth, Meshuggah, Emperor) oczytanego, osłuchanego w awangardzie i klasyce (Sun o))), Earth, Ulver) i własnej przeszłości.
Zaczyna mu się nawet włączać nieco przedwczesny syndrom wieku średniego i robi sobie skoki w bok (głównie z jazzem, vide Shining, The Thing, Full Blast, Zu, Black Engine)
„Będę się upierał, że 00s był równie dobrym okresem dla metalu. ”
Pisząc „ostatnio” miałem na myśli ostatnie miesiące. Bliżej mi było do metalu w pierwszych latach dekady i wtedy Meshuggah, Opeth, Neurosis, Ulver, Sunn O))) faktycznie działali cuda. W tym roku z około 30-35 przesłuchanych ciężarów zadziwiły mnie tylko Shining i Zu, reszta brzmiała zbyt znajomo. Ale nie znam jeszcze np. Twilight.
„Pisząc „ostatnio” miałem na myśli ostatnie miesiące. ”
A chyba że tak.
„W tym roku z około 30-35 przesłuchanych ciężarów zadziwiły mnie tylko Shining”
Mnie na ten przykład, Shining, mocno rozczarował. Fuzja jazzu i metalu to w tym przypadku raczej slogan reklamowy, kilka solówek na saksie i cover KC fuzji nie czyni. Za to nazwę kapeli, logo i ciuszki mają przednie.
Pewnie, zadziwia raczej uniwersalny charakter tej płyty – od razu słychać, że przychodzą skądinąd. Trudno być jednocześnie tak ciężkim i tak chwytliwym, unikając przy tym nu-metalowej tanizny albo wracania do lat 80. W każdym razie cytowanie KC wyszło im lepiej, niż komu innemu ;-)
ładnie, zgrabnie i ciekawie napisane. jak wrócę z pracy to wczytam się dokładnie, odwiedzając wszystkie podrzucone linki.
Z uwag na gorąco:
– „dobrych płyt sporo, świetnych niewiele”. Podpisuję się obiema łapami. Muzykę A.D. 2010 wchłaniałem gładko, lekko i przyjemnie, a przy tym ze sporym zróżnicowaniem gatunkowym. Tym samym zgadzam się z tezą, że hip-hop staje się (stał się) najbardziej chłonnym tworem, gatunkiem. Choćby wspomniany przez ciebie Earl Sweatshirt i cała banda Odd Future Wolf Gang Kill Them All Yet, którzy swoją nawijką miażdżą membrany mózgowe. Do tego bujający Curren$y (podwójnie w tym roku), fantastyczny Big Boi czy Shad (Polaris Music Prize 2010). Dobry rok dla hip-hopu, uwienczony mniej lub bardziej zasłużoną królewską koronacją Kanyego.
– kolejny tegoroczny mini-fenomen: Olde English Spelling Bee. Label regularnie hajpowany na Porcysie. I choć na początku byłem sceptyczny to dałem się wciągnąć, głównie za sprawą Rangers (w dziesiątce Wire) i Autre Ne Veut. All the credits go to Ariel Pink?
„Dobrych płyt sporo, świetnych niewiele”
– mam podobnie, więc sam się od jakiegoś czasu nad tym zastanawiam. Pora spojrzeć prawdzie w oczy. Co tworzy świetną płytę? Czas, który poświęcamy na jej słuchanie. Jestem pewien, że wśród „dobrych” jest mnóstwo „świetnych”, tylko w czasach inflacji muzyki trudniej je… hm… ukochać. I drugi czynnik: „świetną” płytę (uznawaną szeroko za arcydzieło) tworzy pewna wspólnota wielu zwolenników, jaka się wokół niej zbiera. Dziś dużo trudniej o przekroczenie masy krytycznej w zbieraniu takiej wspólnoty, bo skoro wychodzi aż tyle płyt, to ludzkie wybory są bardziej rozproszone.
Amen.
„Dziś dużo trudniej o przekroczenie masy krytycznej w zbieraniu takiej wspólnoty, bo skoro wychodzi aż tyle płyt, to ludzkie wybory są bardziej rozproszone.”
Myślę jednak bardziej osobiście – o świetnych płytach dla mnie. A w tych zakochiwałem się zwykle albo solo, albo w ramach niewielkiej grupki znajomych. Nawet dzieci sieci – „Kid A”, Antony’ego czy Joannę – ubóstwiłem, zanim jeszcze dotarł do mnie internetowy hype. O Davidzie Langu nie wiedziałem nic a nic, moi znajomi także, a ubiegłoroczna „Pasja dziewczynki z zapałkami” zachwyciła mnie z miejsca, nie musiałem w nią „inwestować” (z wymienionych tylko „Kid A” kosztowało mnie trochę potu).
Jakoś mam nadzieję, że jeśli trafię na coś fantastycznego, to rozpoznam to mimo dzisiejszego natłoku. W kontekście kanonu międzyludzkiego oczywiście zgoda. Ale chyba nie będzie mi go brakowało.
Tak mi się spodobało że chciałem kliknąć Like, ale to nie to miejsce :)
Z metalu bardzo polecam tegoroczne Twilight i Electric Wizard bo to naprawdę rzeczy wybitne i chwała Jankowi Błaszczakowi za ich promowanie.
Z kolei co do hip-hopu polecam tegoroczne podsumowanie na http://raporthh.blogspot.com/
„Z kolei co do hip-hopu polecam tegoroczne podsumowanie na http://raporthh.blogspot.com/”
Jak to wszystko zależy od zainteresowań. Jednych przez cały rok nic nie ruszyło i rozważają Koniec Muzyki, a tu czytamy: 2010 jest zdecydowanie najlepszym rocznikiem od yyy… nie wiem kiedy. Dobra, od 2000 roku, czyli tak naprawdę ostatniego z tych „wielkich”.
z tym kończeniem się gitar to pewnie tak jak z jazzem, o którym już z 15 lat temu słyszałem, że się skończył, więc może właśnie „źle szukasz”? osobiście tego nie analizuję, może dlatego że mi gitary w 2010 nadal fajnie brzmiały.
zdrowia w 2011
Jeśli gitary spotka to, co jazz w ciągu ostatnich 15 lat (a raczej czterdziestu), to rzeczywiście będzie oznaczało dla nich „koniec” = zepchnięcie z piedestału, na którym w różnych ubrankach utrzymywały się od lat 50.
Wzajemnie!
Skusiłeś mnie do tego by samemu coś napisać końcowo o jazzie.
Oczywiście nie umywa się to do Twojego tekstu, ale dziękuję za inspiracje no i za tekst.
A swoją drogą, gdzie te 10 nieprzesłuchanych jazzowych pewniaków sprzed tygodnia?
Polecam świetnych Medeski Marin & Wood z The Stone „Issue 4”
Szczęśliwego Nowego, dobrze szukaj!
kp
Odnośnie „Awangarda zastąpiła główny nurt” i zarazem Not Two: w corocznej ankiecie Village Voice ( http://www.villagevoice.com/2010-12-29/music/the-2010-voice-jazz-poll/ ) tylko dwie płyty z Blue Note i dwie z Nonesuch, czyli tyle samo co Cuneiform i AUM Fidelity…
Ogromny za to sukces odniosło portugalskie Clean Feed, co mnie osobiście bardzo cieszy.
A Tom Hull zachwyca się właśnie naszym Not Two: http://www.villagevoice.com/2010-12-29/music/the-state-of-jazz-2010/
Zwycięstwo Morana przytłaczające – cztery razy w Top 10…
Mariusz ale mówimy chyba o końcu gitar jako wypstrykaniu się formuły , a nie o komercyjnym sukcesie, bo to drugie zagadnienie mnie nie obchodzi. Nie znam się na jazzie ale wnioskuję że ciągle jest czego słuchać, więc wierze że z gitarami będzie podobnie
Pewnie, ile jednak osób się o tym dowie? Jeśli młodzież w tym tempie będzie przerzucać się na laptopy, to słuchanie/granie gitar nie będzie „domyślne”. I tak jak dziś (prawie) nikogo nie dziwi, że w podsumowaniach większości serwisów i magazynów muzycznych nie występuje ani jedna płyta jazzowa czy partyturowa – bo tego słuchają tylko ludzie słuchający jazzu/klasyki, a nie słuchający po prostu muzyki – tak też za 5/10/15 lat może być z gitarami.
Nawet w podsumowaniu 'The Wire’ praktycznie nie ma jazzu, chociaż gatunek jest opisywany w regularnych numerach pisma i wiele płyt otrzymuje bardzo pozytywne recenzje. Ale jak dochodzi do stworzenia czegoś, co jest wypadkową podzielanych gustów to jazz okazuje się wykluczony z tego grona. Określenie Mariusza: 'ludzie słuchający po prostu muzyki’ wydaje mi się bardzo trafne, choć jednocześnie straszliwie denerwujące.
Dla mnie miniony rok obfitował zarówno w świetne albumy jazzowe, jak i gitarowe.
Bo debiucie Blake’a i jego niemal pewnym sukcesie młodzi ludzie dadzą sobie spokój z gitarami. Samo skompletowanie powiedzmy czteroosobowego składu siedzącego w tym samym niszowym klimacie to przecież męka. Byłem, widziałem.
„młodzi ludzie dadzą sobie spokój z gitarami”
Nie do końca zgadzam się z tym co wyżej napisane. Pracując w instytucjach kultury w moim mieście widzę zatrzęsienie młodych ludzi lgnących do gitar, fortepianów i wszelkiej maści instrumentów akustycznych. To prawda, że w tym pokoleniu jest większa świadomość muzyczna, większe otwarcie na różnorodność, ale to nie zmienia faktu, że „żywe” instrumenty trzymają się dobrze. Myślę, że zawsze tak będzie. Może rola elektroniki zwiększać się coraz bardziej, ale nie sądzę, żeby kiedykolwiek ten proces zepchnął żywą muzykę do totalnie do katakumb. Okres wyraźnej dominacji laptopowej zapewne będzie potem zastąpiony jakimś poważnym „acoustic/analog revivalem”. I znowu w tekstach dziennikarzy muzycznych pojawią się poważne prognozy o śmierci elektroniki i komputerów w muzyce. Tego typu radykalne opinie bardzo się szybko dezaktualizują, ponieważ starają się z obecnej, chwilowej sytuacji wyciągać zbyt daleko idące wnioski na przyszłość. Czytane z perspektywy lat stają się bardziej zapisem pewnego ulotnego stanu rzeczy niż przenikliwą analizą procesu przekształcania się muzyki. Wydaje mi się, że lepiej stać z boku i wyłuskiwać z całego tego muzycznego zamieszania to co najlepsze/najciekawsze/najważniejsze.Cała ta dyskusja zainspirowała mnie jeszcze do dwóch refleksji.
po pierwsze:
To prawda, ze rock i muzyka gitarowa – z racji wyczerpania formuły i coraz mniejszego rezonansu ze współczesnością – powoli stają się pewną niszą i przestają być „domyślne”. Jest to jednak proces naturalny i nieunikniony. Każdy sposób uprawiania twórczości w końcu się wypala. Gitara tym samym staje się, podobnie jak jazz, pewnym nurtem w kulturze dostępnym dla chętnych ale nie „narzucającym się” reszcie. Nie oznacza to jednak, że muzyka rockowa traci w ten sposób na wartości. Pewną wartość traci na pewno, ale zyskuje inną. Rock już od dawna nie jest muzyką pokoleniową, ani tym bardziej młodzieżową. Dzięki temu staje się pełnoprawnym elementem dorobku kultury. Pewną estetyką, środkiem wyrazu, który można sobie wybrać, albo kompletnie odrzucić Prowokuje to moim zdaniem do indywidualnego, ponownego odczytywania pewnych twórców rockowych w oderwaniu od kontekstu społecznego i pokoleniowego. Ale to temat na inną dyskusję…
Inna sprawa, czy ten zmierzch „domyślności” gitar nastąpi już teraz. Tu bym był bardziej ostrożny. Jeszce możemy się zdziwić. Myślę, że laptop i gitara na spółkę będą na topie jeszcze przez jakiś czas.
po drugie:
Mimo tego com wyżej napocił, mam pewne wątpliwości co do takich zjawisk jak ta cała „domyślność” i „mainstream”. Otóż wydaje mi się, że wraz z rozwojem sieci, coraz bardziej się to wszystko rozpływa i traci na znaczeniu. Mariusz pyta „ile jednak osób się o tym dowie?” w kontekście muzyków grających sobie jakąś tam niszę. Otóż pewnie się dowie tyle, ile się ma dowiedzieć. Jeśli weźmiemy młodych ludzi grających oldschoolowy tradycyjny jazz czy dajmy na to nawet poezję śpiewaną to The Wire, Pitchfork, ani Ziemia Niczyja pewnie się nigdy o tym nie dowiedzą. To prawda. Ale też ci młodzi ludzie nigdy się nie dowiedzą o istnieniu powyższych i nie będzie im to do szczęścia potrzebne. Z jednej strony olewają sukces komercyjny, z drugiej wszelkie „opiniotwórcze” media, starając się dotrzeć jedynie do swojego targetu i ewentualnie do mediów, które coś takiego interesuje. I tyle. Internet sprawił, że dużo łatwiej można dziś mieć w tyłku wszelkie mainstreamy (które są różne w zależności od danej strony, bloga, gazety) i robić swoje. Nie wszyscy potrafią i chcą wpisać się ze swoją twórczością w jakiś szerszy kontekst i dziś – jak nigdy – mogą sobie na to pozwolić.
Idąc tym tropem: z obserwacji wiem, że „skompletowanie czteroosobowego składu siedzącego w tym samym niszowym klimacie” w dobie last.fm i facebooka stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek.
Dziękuję za komentarz. Zaznaczę tylko, że nigdzie nie pisałem o odwrocie od żywych instrumentów – a tylko o zmierzchu epoki, w której „młody człowiek grający muzykę” od razu kojarzy się z gitarą elektryczną. Gitara jako równoprawny partner fortepianu, perkusji czy, no właśnie, laptopa – tak. Trzy gitary w co drugim zespole młodzieżowym – nie.
(Polska nie jest reprezentatywna w *niczym*, co dotyczy muzyki)
Wszelkie tezy zawierające słowa „zmierzch”, „koniec”, „śmierć” są oczywiście piekielnie ryzykowne i narażają autora na ośmieszenie, ale prowokują zazwyczaj ciekawe dyskusje, co widać powyżej.
Dzięki za podpowiedź z Clean Feed…
Brak słów taka muza…
Ci amerykańcy to są jednak mocni. A w tym roku Craig Taborn nie tylko ze Stańką koncerty ale i płyta autorska dla Manfreda…
Music Week właśnie porachował najpopularniejsze single ubiegłego roku na Wyspach. Wyszło im, że w Top100 były trzy utwory „rockowe” – najmniej od 50 lat. Jeszcze w 2008 roku zajmowały prawie 1/3 setki.
http://www.musicweek.com/story.asp?sectioncode=2&storycode=1043810
Spore zamieszanie się szykuje w 2011. Do wszędobylskich promotorów młodych artystów dołączyła Machina z konkursem Scena Machiny. Spore nagrody i ugruntowana marka magazynu powinny przyciągnąć potencjalne gwiazdy. Sądząc po rejestracjach na myspace.com/machina będzie się działo
Zostawiam jako znak czasu.