James Blake – James Blake (Atlas)
Podoba mi się bardziej, niż powinien – wziąwszy pod uwagę zachowawczą i swojską, zdawałoby się, zawartość. Choć akurat zabawa w Antony’ego to drobiazg.
Podoba mi się sposób, w jaki umknął oczekiwaniom: nie w przód, co byłoby zresztą nierealne, ale w bok. Czyli ma charakter i/lub uczy się od godnych uczenia się od.
Podoba mi się, że dobrowolnie zlazł z mesjańskiej ambony, zdezerterował z postdubstepowego frontu, olał przewagę wypracowaną na krótkim dystansie i zamiast nagrać piętnaście kolejnych EP-ek z poturbowanymi samplami, postanowił wprowadzić a capella w XXI wiek.
Nagrał płytę nieważną dla wszystkich – poza nim. Przynajmniej tak to dzisiaj wygląda, bo pewnie się zdziwimy. Takie nielogiczne zagrania owocują z opóźnieniem, za to obficie.
A skrajne reakcje na płytę to dla mnie miernik tego, jak się w ogóle słucha muzyki – i czym.
jak na razie dwa tygodnie intensywnego wkręta w całość i przestałem juz widzieć słabe momenty.
muzyka inna niż wszystko, choć początkowo bez huraoptymizmu
Zawsze warto chwalić olewanie oczekiwań, ale problem polega na tym, że Blake napisał mało ciekawe melodie do tych piosenek.
Za to bardzo ciekawe harmonie.
Nie ma innej płyty, która w tak idealny wręcz sposób wchodzi w symbiozę z Katowicami i jesienną pogodą. Nie ma lepszej płyty, dla której warto a nawet i trzeba usiąść przed otwartym oknem biurowca na 1234… . piętrze i wsłuchać się w nią, siebie, miasto. Nie ma ważniejszej płyty JB.