To gdy potrafi się podać bezwzględną wysokość dźwięku bez odniesienia do innego. Gdyby pilot mógł odgadnąć wysokość lotu bez patrzenia na przyrządy, gdyby nurek znał swoją głębokość bez rozglądania się za dnem czy powierzchnią – to byłoby coś w tym rodzaju. Śpiewasz takiemu: „aaaa”, a on na to: „b”. Albo prosisz o dźwięk „A”, a on podaje ci go z powietrza.
Jako osoba , że tak powiem, obdarowana, mogę usłyszeć np. w orkiestrze, co grają różne instrumenty – dokładnie, co do dźwięku. Jeśli sam grasz na jakimś instrumencie i się przy tym trochę pilnujesz, to pozwala czysto grać, czysto śpiewać.
Śpiewanie z Piotrkiem w czterogłosie miało swoje zalety i wady. Im dalej w utwór, tym więcej wad. Wchodzenie w czterogłos u jego boku to marzenie: zaśpiewa właściwy dźwięk, nawet jeśli otrzyma od dyrygenta trochę sfałszowany. Nie musi odbierać dźwięków, bo ma je w głowie. Kiedy widzi nutę „C”, to od razu ją słyszy. Tyle że chór w swojej masie ma skłonność do spadania, czyli stopniowego obniżania tonacji, mikroton po mikrotonie. Utwór może nadal pięknie stroić, bo wszystkie głosy zjeżdżają zgodnie (no, w 1% przypadków zawyżają). Relacje pomiędzy sopranem, altem, basem i tenorem pozostają właściwe. Ale z wersetu na werset zespół coraz bardziej oddala się od oryginalnej tonacji, którą Piotrek cały czas pamięta – czy tego chce, czy nie.
Staje więc przed dylematem: śpiewać zgodnie z sumieniem i bronić właściwej tonacji – a zatem w kontekście spadającego chóru, o ironio, fałszować – czy też wykazać solidarność w spadaniu, narażając się na cierpienie śpiewania źle. Jedyną sensowną opcją jest oczywiście męczeństwo. W przeciwnym razie rozwali się cały utwór. A na widowni i tak nikt nie wie, co się dzieje, chyba że znajdzie się słuchacz ze słuchem absolutny. Wtedy współczuję.
To męczeństwo było czasem widać na Piotrkowej twarzy. Wolę nie widzieć, jakie to uczucie: słyszeć naraz dwie wersje utworu w dwóch różnych tonacjach – oryginalną i obniżoną powiedzmy o ćwierć tonu. Na a capella zresztą się nie kończy, w orkiestrze też sprawa bywa skomplikowana:
Weźmy klarnet. Stroi się go w „B” czyli zapis nutowy jest przesunięty w porównaniu np. do pianina, gdzie dźwięk „C” oznacza naprawdę „C”. A klarnetowe „C” jest innym dźwiękiem. Więc widzisz nuty, ale odzywają się inne dźwięki. Nie te, na jakie czekasz – bo widzisz je wcześniej w nutach i słyszysz w głowie, zanim jeszcze zostaną zagrane. Człowiek dostaje lekkiej schizy.
Niektórzy rozróżniają słuch absolutny bezwzględny i relatywny. O tym pierwszym mowa powyżej, to dar. Natomiast tzw. absolutny słuch relatywny jest słuchem świetnym, ale „normalnym”. To po prostu umiejętność dokładnego oceniania odległości – oddalenia samolotu od powierzchni ziemi czy nurka od dna.
Mam zajęcia z form muzycznych z takim super gościem, puszcza nam jakieś koncerty fortepianowe Bartoka, trudne strasznie, a potem sam je gra. Opowiadał, jak na studiach prowadził kształcenie słuchu i ludzie wychodzili od niego z „absolutnym słuchem”. Relatywnym. Czyli „widzisz” nie tyle same dźwięki, ale relacje względem jakiegoś podanego, znanego dźwięku i szybko rozpoznajesz kolejne w odniesieniu do tego pierwszego.
Fenomen ludzi obdarzonych słuchem absolutnym polega właśnie na tym, że nie potrzebują „tego pierwszego”. Miarę, podziałkę noszą w sobie. Człowiek się z tym rodzi czy nabywa? Najpewniej jedno i drugie. Predyspozycje genetyczne – wyjątkowo czułe nerwy słuchowe? – są niezbędne, w przeciwnym razie każde kształcące się muzyczne dziecko kończyłoby ze słuchem absolutnym. Z kolei bez dostępu do muzyki w pierwszych latach życia – szczególnie przydadzą się pianino, keyboard bądź nawet cymbałki, czyli instrumenty raczej trudne do rozstrojenia – umysł nie zakodowałby owej podziałki. Wysokość dźwięku „A” to przecież kwestia umowna, nie mamy tego w DNA (chyba!).
Pytanie, czy się opłaca: słyszeć, jak gitarzyści rockowi fałszują w solówkach, jak orkiestra rozstraja się z biegiem symfonii, jak naród podupada w trakcie hymnu. Piotrkowi się opłaca, bo pogrywa jazz na kontrabasie, instrumencie – tak jak skrzypce czy wiolonczela – pozbawionym progów, a więc wymagającym absolutnie świetnego słuchu. Najlepiej słuchu absolutnego.
Ostatnio byłem na koncercie Urbaniaka i miał nie nastrojone skrzypce. Grał jakąś główną melodię, wiesz, na pierwszym planie i strasznie było to słychać. Ale potem powiedział, że tak jest „jak się od razu po wyjściu z samolotu gra”. I wziął i nastroił się dobrze.
taki słuch to dar i przekleństwo w jednym;/
Nie chodzi o „wyjątkowo czułe nerwy słuchowe”, ale o pewną anomalię w budowie mózgu, bo nie o słyszenie, ale o przetwarzanie informacji o tym, co się usłyszało. http://merlin.pl/Muzykofilia-Opowiesci-o-muzyce-i-mozgu_Oliver-Sacks/browse/product/1,666901.html – lektura obowiązkowa
Też polecam „Muzykofilię”, ale myślę, że jedno nie musi wykluczać drugiego, raczej zachodzi wzajemna stymulacja. Czy najpierw jest wrażliwy słuch (ilość/jakość komórek), a potem anomalia w mózgu, czy na odwrót – na razie mamy do czynienia z TAJEMNICĄ :-)
Kapitalny punkt wyjścia do filmu. Już siadam do scenariusza. Bo nie było takiego, nie?
„ale o pewną anomalię w budowie mózgu, ”
Czemu zaraz anomalię. Wg przytoczonych przez Sacksa (o którym kiedyś z Mariuszem rozmawialiśmy) badań, duża część Chińczyków ma słuch absolutny, determinowany przez tonalność tamtego języka.
„Kapitalny punkt wyjścia do filmu. Już siadam do scenariusza. Bo nie było takiego, nie?”
Ale musi być jakiś trup. Jak uda Ci się go wtrącić bez szkody dla scenariusza – będzie hit ;))
Tak, Chińczycy mają jakoś trzy razy większą szansę na ten dar-przekleństwo niż reszta świata.
Co do filmów: może sequel „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”?
Są też tacy, którzy twierdzą, że tak naprawdę wszyscy rodzimy się z tą „anomalią”, tylko tracimy ją w dość wczesnym wieku.
„Są też tacy, którzy twierdzą, że tak naprawdę wszyscy rodzimy się z tą „anomalią”, tylko tracimy ją w dość wczesnym wieku.”
Niech to udowodnią. Serio mówię: jak zobaczę wieloletnie badania potraktowane peer review, jestem skłonny w to uwierzyć.
anomalia – nie w ujęciu pejoratywnym, ale w sensie odchylenia od średniej. Krajowej, skoro u Chińczyków to norma :-)
[…] drogi otrzymujemy coś w rodzaju ćwierćtonu. Mikrotony w lekkostrawnym popie? Posiadaczom słuchu absolutnego współczuję, ale YeYe […]